Выбрать главу

– Chciałbym się dowiedzieć, czy Fred wspominał, że ubiegłej nocy skradziono z jego pokoju jakiś obraz?

– Nic o tym nie słyszałem.

– A widział się pan z nim dziś rano?

– Oczywiście. Przyrządzałem mu owsiankę.

– I nie wspominał nic o zaginionym obrazie?

– Nie, proszę pana. Nic mi nie mówił.

– Chciałbym zobaczyć pokój Freda. Czy byłoby to możliwe?

Pomysł ten wyraźnie go przestraszył.

– Nie wiem. Chyba nie. Ona nie cierpi wpuszczać nikogo do swojego domu. Gdyby mogła, pozbyłaby się nawet mnie.

– Przecież mówił pan, że jest w szpitalu.

– Zgadza się, poszła do pracy.

– No, to skąd będzie wiedzieć?

– Nie wiem skąd, ale zawsze się dowiaduje. Chyba wyciąga to jakoś ze mnie albo co. To mi szkodzi, szkodzi mi na nerwy. – Zachichotał z zażenowaniem. – Nie ma pan przypadkiem jeszcze odrobiny tej whisky z Tennessee?

Pokazałem mu drugą butelkę. Wyciągnął po nią rękę. Usunąłem ją spoza jego zasięgu.

– Chodźmy na górę, Jeny. Potem ci ją zostawię. – Wsunąłem butelkę z powrotem do kieszeni.

– Sam nie wiem…

Zerknął w górę schodów, jakby jego żona mogła nas podsłuchiwać. Oczywiście było to wykluczone, ale jej niewidzialna obecność zdawała się wypełniać cały dom.

Jerry trząsł się ze strachu przed nią lub z chęci napicia się whisky.

Pokusa zwyciężyła. Zapalił światło i poprowadził mnie na schody. Pierwsze piętro było jeszcze w o wiele gorszym stanie niż parter. Stara poobdzierana tapeta zupełnie już wyblakła. Na podłodze dostrzegłem liczne pęknięcia. W drzwiach, prowadzących do jednego z pokoi, brakowało deszczułki; zastąpiono ją kawałkiem kartonowego pudła.

Widywałem gorsze domy w slumsach i na przedmieściach; wnętrza, które wyglądały, jakby przeszły zażartą bitwę z udziałem piechoty. Ruina domu Johnsonów nie rzucała się w oczy aż tak wyraźnie. Ale nagle wydało mi się możliwe, że był on siedliskiem przestępstwa; być może Fred ukradł obraz w nadziei, iż poprawi w ten sposób swe warunki życia.

Odczuwałem pewne współczucie dla tfreda. Trudno było wracać do tego domu z rezydencji Biemeyerów czy z muzeum:

Johnson otworzył drzwi, w których brakowało deszczułki, i zapalił lampę, zwisającą na sznurze z sufitu. – To pokój Freda.

Stało w nim wąskie, żelazne iozko, przykryte wojskowym kocem, biurko, leżak z rozdartym siedzeniem i półka niemal całkowicie wypełniona książkami; w kącie, obok zasłoniętego okna, dostrzegłem stary, kuchenny stół, na którym leżały najrozmaitsze narzędzia: różnych rozmiarów młotki, nożyce i piły, przybory do szycia, słoiki z klejem i farbami.

Wisząca nad łóżkiem lampa kołysała się tam i z powrotem, a rzucany przez nią snop światła wspinał się kolejno na przeciwległe ściany. Nagle odniosłem wrażenie, że cały dom porusza się wahadłowym ruchem. Wyciągnąłem rękę i zatrzymałem lampę. Na ścianach wisiały obrazy klasyków współczesnego malarstwa, jak Monet i Modigliani; były to przeważnie liche reprodukcje, chyba wycięte z pism ilustrowanych. Otworzyłem drzwi szafy. Znalazłem w niej wiszącą na wieszaku marynarkę i kilka koszul oraz parę lśniących, czarnych, wysokich butów. Jak na człowieka, który ukończył trzydziestkę, Fred miał bardzo niewiele ruchomości.

Przejrzałem szuflady biurka, znajdując w nich trochę bielizny, chustek i skarpetek oraz zbiorową fotografię absolwentów, kończących w roku 1961 szkołę średnią. Nie mogłem odszukać na niej Freda.

– To on – stwierdził Johnson, zaglądając mi przez ramię. Wskazał twarz kilkunastoletniego chłopca, która oglądana z perspektywy czasu wydała mi się wzruszająco pełna nadziei.

Przeglądnąłem stojące na półce książki. Były to w większości tanie wydania dzieł dotyczących kultury, sztuki i technologii. Było też kilka pozycji z zakresu psychiatrii i psychoanalizy. Czytałem tylko dwie spośród nich: „Psychopatologię życia codziennego” i „Prawdę Gandhiego” – dość niezwykła lektura uzupełniająca dla złodzieja, o ile Fred nim był.

Odwróciłem się w stronę Johnsona.

– Czy mógłby ktoś wejść do domu i zabrać obraz z tego pokoju?

Uniósł swe masywne ramiona i opuścił je na powrót.

– Myślę, że wszystko jest możliwe. Ja nikogo nie słyszałem. Ale zwykle śpię jak zabity.

– A może ty sam wziąłeś ten obraz, Jerry?

– Nie, proszę pana. – Gwałtownie potrząsnął głową. – Nie jestem taki głupi, żeby wtrącać się do spraw Freda. Mogę być starym nierobem, ale nie okradałbym własnego syna. On jeden z nas wszystkich ma przed sobą jakąś przyszłość.

– Mieszkacie tu tylko we trójkę – ty, Fred i pani Johnson?

– Zgadza się. Mieliśmy kiedyś lokatorów, ale to było dawno temu.

– Więc co się stało z obrazem, który przyniósł do domu Fred?

Johnson opuścił głowę i kołysał nią w obie strony jak stary, chory byk.

– W ogóle nie widziałem tego obrazu. Nie rozumie pan, jak wygląda moje życie. Sześć, siedem lat po wojnie spędziłem w szpitalu dla weteranów. Byłem przeważnie półprzytomny i teraz jest tak samo. Czas mija, a ja często nie wiem, jaki jest dzień tygodnia – i nie chcę wiedzieć. – Jestem chorym człowiekiem. Czy nie może mnie pan zostawić w spokoju?

Zostawiłem go w spokoju i przeszukałem pobieżnie inne znajdujące się na tym piętrze pokoje. Tylko jeden z nich był zamieszkany – sypialnia z podwójnym łóżkiem, które Johnson dzielił najwyraźniej ze swą żoną. Nie znalazłem obrazu pod materacem, nic podejrzanego w szafie i szufladach komody, dowodów żadnego przestępstwa z wyjątkiem ubóstwa.

Wąskie drzwi na końcu korytarza były zamknięte i zabezpieczone kłódką. Zatrzymałem się przed nimi.

Johnson stanął za moimi plecami.

– To wejście na strych. Nie mam klucza od kłódki. Sarah zawsze się boi, że spadnę ze schodów. Tak czy owak nic tam nie ma. Tak jak u mnie – dodał tępo, pukając się w skroń. – Na górze jest zupełnie pusto.

Posłał mi szeroki uśmiech idioty. Ja wręczyłem mu drugą butelkę. Była to parszywa transakcja, i z radością go opuściłem. Zamknął za mną drzwi frontowe, jak wzorowy więzień zatrzaskujący się we własnej celi. Przekręciłem klucz w zamku.

8

Zostawiłem samochód i pieszo poszedłem w stronę szpitala. Miałem nadzieję, że pani Johnson udzieli mi kilku dodatkowych informacji na temat Freda. Było już niemal całkiem ciemno; wśród drzew świeciły rozsiane z rzadka lampy uliczne. Przed sobą na trotuarze dostrzegłem kilka plamek, jakie zostawia kapiąca oliwa; idąc dalej zauważyłem, że odległość między śladami padających kropel stopniowo się zmniejsza.

Dotknąłem palcem jednej z plamek i uniosłem go do światła. Płyn miał czerwonawy odcień, zapachnie przypominał oliwy.

Przede mną, na przylegającym do trotuaru trawniku, ktoś głośno zachrapał. Był to jakiś mężczyzna, leżący twarzą do ziemi. Podbiegłem do niego i przyklęknąłem na trawie. Miał na potylicy ciemną, lśniącą plamę krwi. Uniosłem go nieco, by obejrzeć twarz. Również była zakrwawiona.

Jęknął i próbował się unieść, wykonując żałosną i bezradną parodię pompki, a potem znów runął na twarz. Odwróciłem nieco jego głowę, by mógł swobodniej oddychać.

Otworzył jedno oko.

– Chantry? – wymamrotał. – Zostaw mnie w spokoju.

Potem znów zaczął nierówno sapać, jak człowiek o zmasakrowanej twarzy. Zorientowałem się, że jest niebezpiecznie ranny. Zostawiłem go na trawniku i dobiegłem do bramy szpitalnego ambulatorium. Czekało tam na składanych krzesełkach siedmiu czy ośmiu pacjentów, w tym kilkoro dzieci. Znękana młoda pielęgniarka za kontuarem przypominała żołnierza broniącego barykady.