Tu i ówdzie postawiła doniczki z kwiatami i kilka bibelotów z kości słoniowej. Efekt był bardzo przyjemny. Maggie szalenie lubiła kość słoniową. Bardzo też lubiła swoje mieszkanie.
Ale w tej chwili nie potrafiła się nim cieszyć.
Ianelli, zalazłeś mi za skórę, pomyślała niemal ze złością.
Ale to nie on był wszystkiemu winien, o, nie. Maggie była dziewczyną zbyt rozsądną, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że to ona nacierała na niego śmiało, niemal desperacko, że to ona chciała go za wszelką cenę zdobyć.
Mike zaś był z nią absolutnie szczery. Więcej, bardzo wyraźnie dał jej do zrozumienia, że to, co do niej czuje, nie ma nic wspólnego z miłością. Że jest człowiekiem samotnym i zmęczonym życiem i że skorzystał z tego, co mu los zaofiarował, by zaznać chwili szczęścia. Że przyjął ofertę Maggie z wdzięcznością i ochotą.
Czy mogła mu to mieć za złe?
A zresztą, przecież nie cierpiała.
O Boże, pomyślała, ja nie cierpię, ja umieram. Przygryzła wargę, przełknęła łzę i wstała z fotela.
Czekały ją różne zajęcia i postanowiła je wykonać. Co, u licha? Trzeba pozmywać naczynia, podlać kwiaty, może trochę posprzątać.
Wiedziała, co musi zrobić przed tym pierwszym tygodniem kwietnia. Przed ponownym spotkaniem z Ianellim.
Musi się wziąć w karby, nauczyć realizmu. Być taka jak on. Przez dwa dni wyobrażała sobie, że oto spotkało się dwoje ludzi, których łączy coś bardzo specjalnego. Teraz już wiedziała, że była to mrzonka.
Fantazjowanie jest rzeczą niebezpieczną, Maggie, upominała się. To błąd, który popełnia się tylko raz, jeżeli ma się choć trochę oleju w głowie.
Rozdział 6
Biurowiec w Indianapolis mógłby się właściwie znajdować w każdym innym dużym mieście – mnóstwo szkła, betonu, cicha popularna muzyka płynąca z dyskretnie umieszczonych mikrofonów i przystojna sekretarka przy biureczku recepcyjnym.
Na jedenastym piętrze znajdowały się gabinety dyrektorów. Największy z nich był umeblowany ze smakiem, tak aby stworzyć możliwie najlepsze warunki pracy. Ściany pomalowane na jasny orzech pokryte były do połowy piękną dębową boazerią, na podłodze leżał gruby dywan w odcieniu dobrze wypieczonej grzanki. Człowiek, który siedział za masywnym biurkiem, nie posiadał zapewne w swoim zapasie słów wyrażenia „błogi spokój" i na pewno obojętnemu były wszelkie boazerie i puszyste dywany.
Mike spodziewał się tego, co zastał. George Saxton miał pięćdziesiąt pięć lat. Był niemal zupełnie łysy, tylko za uszami wyrastały mu kępki włosów. Barczysty, nieco ciężki, miał złamany nos i małe, chytre oczka.
– Wdarł się pan tutaj! – burknął na widok Mike'a. – Pod fałszywymi pretekstem…
Mike stał naprzeciwko Saxtona, spokojny i zrównoważony, przynajmniej na pozór.
Miał na sobie świetnie skrojone szare flanelowe ubranie i starał się robić wrażenie człowieka bezgranicznie opanowanego i pewnego siebie. Nie zjawił się tu, żeby o cokolwiek prosić. Swoim spokojnym głosem wpłynął na decyzję kilku osób, od których zależała jego audiencja u szefa, ale ten nie reagował jak tamci.
– Mam wszystkie kwalifikacje do objęcia wakującego stanowiska w dziale finansowym. Przyznaję, że bardzo zależy mi na tym, by właśnie z panem pracować.
Oczy Sastona przypominały oczy węża. Widać nie w smak mu było to „z panem" zamiast „dla pana".
– Traci pan zarówno swój, jak i mój czas, wszystkie tego typu sprawy załatwia dział personalny. Żadnych wyjątków. Nie przedstawił pan referencji…
– Właśnie dlatego przyszedłem wprost do pana. Mike rzucił na biurko teczkę z papierami.
– Z ostatniej posady zostałem zwolniony z dnia na dzień. Sugerowano, że jestem malwersantem. Jeżeli kierownik działu personalnego zadzwoni do mojej byłej firmy, nie omieszkają go o tym poinformować. Powiedzą mu, że jestem zwykłym złodziejem.
George Saxton z zasady nie okazywał zaskoczenia, ale teraz uniósł brwi i poruszył się w fotelu. Jego szare oczy spojrzały prosto w czarne oczy Mike'a. Przez kilka sekund żaden z nich nie odezwał się ani słowem.
Wreszcie Saxton odchrząknął.
– Więc co, u licha, skłoniło pana – spytał nie bez irytacji – żeby do mnie przyjść?
Mike nie tracił pewności siebie. Grał o wysoką stawkę i dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
– Zanim do pana przyszedłem – powiedział spokojnym głosem – dowiedziałem się, z kim będę miał do czynienia. Wiem, że kupił pan to przedsiębiorstwo, gdy groziło mu bankructwo, i w bardzo krótkim czasie postawił je na nogi. Przy minimalnej ilości kapitału, za to z szaleńczą odwagą. Wykonał pan taki zabieg nie po raz pierwszy. Udało się to panu raz w Dayton i drugi w Gncinnati. To pański ulubiony numer. Kupić upadającą firmę, podnieść ją, pozostawić w dobrych rękach i zabrać się do następnej akcji ratunkowej. Wiem, że rozgląda się pan bez większych rezultatów za kimś, komu mógłby pan powierzyć to pańskie najnowsze odratowane dziecko.
Widząc, że Saxton zaczyna się niecierpliwić, Mike dodał jeszcze kilka prywatnych informacji.
– Wiem, że ma pan trzy córki – powiedział szybko. – I lubi pan podróżować. Urodzi! się pan w Bostonie, skończył Uniwersytet Browna i mieszkał w domu studenckim z niejakim Jasonem Stuartem.
Po chwili milczenia Mike wyciągnął z rękawa ostatni atut.
– Jeżeli zechce pan zajrzeć do tej teczki, stwierdzi pan, że pracowałem dla firmy Stuart-Spencer w San Francisco. Jason Stuart był moim szefem. Ten sam, z którym mieszkał pan za studenckich czasów.
Jedynie lekka bladość pod opalenizną twarzy Mike^ zdradzała jego zdenerwowanie.
– Przyszedłem do pana – powiedział wreszcie – ponieważ jest pan dokładnie takim menedżerem, z jakim chciałbym pracować. I także dlatego, że pan dobrze wie, jakim człowiekiem był i jest Jason Stuart.
Zapanowała cisza. Saxton siedział nieruchomo w swoim fotelu. Teczki nie otworzył. Mijały sekundy, jedna dłuższa od drugiej.
Nagle wielka, twarda dłoń wyciągnęła się do Mike^.
– Niech się panu nie zdaje, że będzie panu lekko – mruknął Saxton. – Jeżeli rzeczywiście chce pan dla mnie pracować, Ianelli, to niech pan zacznie od zaraz.
W dziewięć godzin później Mike wsiadł z powrotem do swojego samochodu. Szalała marcowa wichura. Zbliżała się północ. Wóz Mike'a był jedynym autem na parkingu.
Mike odchylił się, ziewnął szeroko i z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od triumfalnego okrzyku. Jakże pragnął, by u jego boku siedziała teraz Maggie.
Rozstał się z nią sześć tygodni temu. Przez ten czas szukał, jak szalony, pracy. Nie robił tego dla Maggie, ale dla samego siebie. Ale gdyby jej nie było, nie zdobyłby się chyba na dzisiejszy wyczyn. To ona, zielonooka czarodziejka z Filadelfii, skłoniła go, nawet o tym nie wiedząc, do podjęcia takiego ryzyka. Ona, obca dziewczyna, która mu zaufała, wzięła go w ramiona i oddała mu się, ślepo wierząc w jego uczucia.
Kilkanaście razy chwytał za słuchawkę, by zadzwonić do niej, ale nigdy nie mógł się na to zdobyć. Czuł, że nie powinna wiązać się z człowiekiem bez pracy, z człowiekiem załamanym i zgorzkniałym.
Napisał do niej jeden' starannie wyważony liścik i zamierzał napisać drugi, potwierdzający spotkanie na początku kwietnia – i tyle.
Był jej bezgranicznie wdzięczny za to, co mu data, ale właśnie dlatego nie chciał się z nią wiązać Wciąż powtarzał sobie: Ianelli, nie nalegaj, nie naciskaj, może ona cię wcale nie chce, może był to chwilowy kaprys, może potrzebny jej był obcy człowiek, do którego można się było na chwilę przytulić, no i trafiło na ciebie. Przeżyli dwa wspaniałe dni, o których być może pragnęła zapomnieć.