Выбрать главу

– Maggie!

Maggie wpadła do domu z szerokim uśmiechem na twarzy. Przyjęcie zdawało toczyć się w znakomitej atmosferze. Ludzie, którzy tak lubili się bawić, że gotowi byli przejechać kilkaset kilometrów, by spędzić weekend w starym domu o złej reputacji, musieli mieć wiele ze sobą wspólnego. Brunetki włoskiego pochodzenia całowały się z rudymi Irlandkami, gwar rozmów był ogłuszający.

Maggie usiłowała przedstawiać wzajemnie swoich gości.

– To moja mama, Barbara, a to mój brat Blake i jego żona Laura. Andrea jest moją siostrą.

Jej głos tonął w gwarze rozbawionych głosów, toteż rychło dała za wygraną.

Poszła do kuchni, gdzie zastała Neda wypakowującego z kartonu butelki z alkoholem. Spojrzał na nią ponurym wzrokiem.

– Niedługo się uspokoją – zapewniła go.

– Czy pani wie, ile oni wyżłopali jeszcze przed południem?

– Co tam, po prostu dobrze się bawią.

– Dwaj wleźli do rzeki, goli jak święci tureccy.

– Bo jest gorąco.

Maggie wzięła ze stołu tacę z kanapkami i powróciła do jadalni. Zatrzymała ją matka.

– Podziwiam cię – powiedziała. – Sama to wszystko przygotowałaś? Ten kuzyn twojego Mike'a to niezły pijaczek. Podobno siedział w więzieniu za sfałszowanie czeku. Coś podobnego…

– On nic jest moim Mikiem, mamo.

Nie zdawała sobie sprawy, że tak szybko przestanie panować nad sytuacją. Krewni Mike'a wcale nie byli najgorsi. To jej własna rodzina stwarzała większość problemów. Jej piękna siostra Andrea siedziała na kolanach jednego z Ianellich i nachylając się nad nim pokazywała mu niemal cały biust. Maggie spłonęła na ten widok silnym rumieńcem. Laura, żona Blake'a, rozebrana do rosołu, pluskała się w rzece.

A dom, jej piękny, wypieszczony dom…

O siódmej rano było tam jeszcze schludnie i elegancko, wszystko lśniło, meble, zasłony, dywany, nie mówiąc już o kryształowych kandelabrach. Cztery pokoje, które miały służyć jako pomieszczenia na konferencje, były otwarte i starannie umeblowane w stylu lat trzydziestych, częściowo przystosowanym do bieżących potrzeb. Jeden ze stołów do gry został skrócony i doskonale służył za biurko. Drugi przerobiony został na bar. Na jednej ze ścian holu Maggie powiesiła kolaż przedstawiający gangsterów z tamtych lat i ich kobiety. Boa z piór oprawione w szeroką ramę wisiało po przeciwległej stronie. Stare kufry zostały oczyszczone i wypolerowane. Służyły jako podręczne stoliki przy kanapach.

Teraz pokoje były przepełnione ludźmi, którzy siedzieli, na czym się tylko dało. Na fotelach, parapetach, dywanach. Przewrócone kieliszki rozlały swą zawartość na meble, jeden z półmisków został zrzucony na ziemię.

Z góry doszedł ją brzęk tłuczonego szkła. Wzdrygnęła się. Co za szczęście, że zamknęła błękitną sypialnię na klucz.

– Maggie, co za wspaniałe przyjęcie – szepnęła jej do ucha Andrea. – Nigdy nie przypuszczałam, że potrafisz urządzić coś takiego.

Maggie uśmiechnęła się z wdzięcznością, spojrzała na drzwi i serce zadrżało jej w piersi. Stał w nich Mike. Wyglądał na zmęczonego. Włożył na siebie ciemne wizytowe ubranie, oczy miał podkrążone i był bardzo blady. Mimo to robił wrażenie człowieka silnego i energicznego. Jaki jest przystojny, pomyślała, I jaki nieobliczalny. Ich oczy spotkały się. Maggie skuliła się jak przerażona dziewczynka.

– A któż to taki? – zainteresowała się Andrea. – Zresztą, nie mów mi. Sama się dowiem.

Przez następne trzy godziny Mike obserwował Maggie, ale nie mógł w żaden sposób odciągnąć jej na bok. Dźwigała tace zjedzeniem, przynosiła butelki do baru, rozdawała talie kart. Unikała go w bardzo zręczny sposób.

Stwierdził, że członkowie jej rodziny są może trochę za głośni i że jej siostra może zbyt śmiało z nim flirtowała, ale na ogół podobali mu się. Lubili się bawić, to było jasne.

Ale Mike nie znosił wszelkiego rodzaju spędów. Spodziewał się spokojnego wieczoru z Maggie, ewentualnie awarii jakichś urządzeń sanitarnych, ale w gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, dlaczego został przez nią wezwany. Najważniejsze było to, że chciała się z nim widzieć. Od kilku tygodni marzył o tym, żeby mu powiedziała, że pragnie go mieć nie tylko jako kochanka.

Wystarczyło mu pięć minut, żeby się zorientować, że Maggie go do niczego nie potrzebuje. Świetnie dawała sobie ze wszystkim radę. Nawet z najbardziej wstawionymi z jego kuzynów. Spojrzała na niego tylko raz, uśmiechnęła się i pobiegła dalej.

Około dziewiątej tak rozbolała go głowa, że dał za wygraną i wyszedł na powietrze. Nie mógł dłużej wdychać dymu z papierosów i znosić hałasu, jaki panował w całym domu.

Ruszył po ciemku ku rzece. Wieczór był ciepły, powietrze przesiąknięte zapachem mokrej trawy, krzaków i drzew. Wiał lekki wietrzyk, rzeka cicho szumiała. Ogarnęła go błogosławiona cisza.

Oparł się o pień starego drzewa hikorowego, nabrał powietrza w płuca i już chciał zamknąć oczy, kiedy zobaczył naprzeciwko siebie siedzącą pod drzewem postać.

– Nie uciekaj – poprosił cicho.

– Wcale nie mam takiego zamiaru – odparła równie cicho Maggie. – Och, Mike, chciałam ci zrobić niespodziankę, ale zrobiłam tylko głupstwo.

– Kochanie, powiedz mi, co miałaś na myśli, zapraszając tych wszystkich ludzi? Zupełnie tego nie rozumiem.

– Zrobiłam to z wielu powodów. Twoja rodzina podobno urządza co roku taki spęd. Moja także. Wiec pomyślałam sobie, że ta posiadłość jest wspaniałym miejscem na coś takiego, że pewnie ubawi ich zwiedzenie domu, w którym rozrabiali ich dziadkowie.

Zamilkła.

– A jakie jeszcze miałaś powody? – zapytał po chwili Mike.

– Może myśl o naszych dziadkach. Byli tacy różni, a potrafili ze sobą pracować, przyjaźnić się. Stworzyli swój własny, magiczny świat. Nie dam się nikomu przekonać, że było w tym coś niemoralnego…

– Nie mam zamiaru próbować.

– Wyobraziłam sobie, że jeżeli sprowadzę tu nasze rodziny, magiczny świat Ianellich i Flannerych jakoś się odrodzi. I że jak zobaczysz ich wszystkich razem, to i mnie wśród nich…

– Maggie, mnie na nich nic a nic nie zależy. Moja rodzina to banda nicponi. Nie musisz wcale starać się o to, żeby im się podobać. A teraz chodź tu do mnie.

– O, nie.

– Moje drzewo jest lepsze od twojego.

– Moje jest całkiem dobre.

– Stąd lepiej widać księżyc.

– Nie ma żadnego księżyca.

– Kocham cię, Maggie.

Wiatr zaniósł ku niej jego słowa. Za nimi poszedł Mike. Kucnął przed nią. Przeczesał palcami jej mieniące się złotymi błyskami kasztanowe włosy.

– Uwielbiam cię, mała – szepnął. – Niepotrzebny mi jest spęd Ianellich i Flannerych, żeby sobie uzmysłowić, że te dwa nazwiska powinny się połączyć.

Patrzyła na niego i milczała. Bała się, że jeżeli się odezwie, czar pryśnie.

– Ja też wierzę w magię tego miejsca, Maggie. Ale jestem człowiekiem z krwi i kości, toteż robię błędy. Zbyt wiele błędów.

– Och, Mike – szepnęła. – Zakochałam się w tobie, gdy tylko cię poznałem. Jesteś pierwszym człowiekiem, jakiego znam, który pozwala mi być sobą. Kiedy wróciłam do Filadelfii i przez kilka tygodni nie miałam z tobą kontaktu, umierałam z tęsknoty.

– Nie mogłem się z tobą kontaktować. Przecież ci to tłumaczyłem. Byłem bez pracy i miałem opinię złodzieja. Nie mogłem ci nic ofiarować, a poza tym zdawało mi się, że nie szukasz mężczyzny na stałe, tylko kochanka.

Położył ją na trawie. Nie opierała się. Zachwycił się widokiem jej włosów, odcinających się ostro od zieleni trawy, napawał zapachem wilgotnej ziemi, wiatru i rzeki.

– Wiedziałam o tobie wszystko. Co robisz, jak żyjesz – mówiła Maggie. – Ale nie chciałam ci się narzucać. Nie wierzyłam, że może ci na mnie zależeć, że ci się podobam.