Gdyby Zavala miał czas, mógłby otworzyć znajdujące się w niej szafki. Zerknął na zegarek. Wycieczka dobiegała końca. Na półkach stojących przy ścianie naprzeciwko szafek piętrzyły się porządnie złożone białe fartuchy. Znalazł odpowiedni do swego wzrostu i włożył go. Wziął z półki notatnik. Wyszedł na korytarz i podszedł do trzecich drzwi. Te również były zamknięte na klucz, ale po kilku próbach zdołał je otworzyć.
Wychodziły na podest dużej hali. Dostrzegł szereg pomostów i całą sieć poziomych i pionowych rur. Słychać było niskie buczenie maszyn, którego źródła nie potrafił zlokalizować. Zszedł po schodkach. Wychodzące z podłogi rury zginały się pod kątem prostym i ginęły w ścianie. Domyślił się, że to instalacja kanalizacyjna wytwórni tortilli. Na końcu pomieszczenia były kolejne drzwi – niezamknięte. Kiedy ostrożnie je otworzył, poczuł na twarzy chłodną oceaniczną bryzę.
Zaskoczony, wstrzymał oddech. Stał na małej platformie, zawieszonej wysoko na skalnym zboczu, a w dole, jakieś sześćdziesiąt metrów pod nim, rozciągała się laguna. Ten piękny widok znowu nasunął pytanie, dlaczego zamiast fabryki nie zbudowano tu hotelu. Stąd nie widział fabryki, zasłoniętej krawędzią urwiska. Znów spojrzał w dół. Spieniona woda omywała wyszczerbione przybrzeżne skały. Z boku platformy znajdowała się furtka prowadząca donikąd, bez schodów w górę czy w dół. Dziwne. Metr od niej po skalnej ścianie zbiegała w dół metalowa szyna, znikająca w wodzie.
Woda wydała mu się tutaj ciemniejsza niż gdzie indziej. Może rosły tam morszczyny albo inne wodorosty? Wtem u podstawy szyny zabulgotały bańki powietrza, a potem z morza wyłonił się duży, lśniący, jajowaty przedmiot, który zaczął się wspinać po zboczu. Oczywiście! To szyna windy! Jajo sunęło po niej równym tempem w górę. Za chwilę znajdzie się przy platformie. Zavala wskoczył do hali z rurami, zostawiając uchylone drzwi.
Wykonane z przyciemnionego szkła lub plastiku jajo, zlewające się. z powierzchnią skały, zatrzymało się przy platformie. Z jego wnętrza wyszli dwaj mężczyźni w białych kitlach. Zavala rzucił się do schodków. W ciągu paru sekund znalazł się w szatni, zerwał z siebie fartuch, złożył go, jak umiał, i korytarzami szybko powrócił do piekarni. Nikt go nie zauważył, kiedy wchodził do pomieszczeń pokazywanych gościom. Podążył śladem Austina i grupy turystów. Na jego widok przewodniczka posłała mu pytające, nie całkiem przychylne spojrzenie.
– Szukałem bano – wyjaśnił.
Jej twarz pokryła się rumieńcem.
– Ach tak. Pokażę panu – powiedziała, i żeby zwrócić na siebie uwagę, klasnęła w dłonie. – Na tym kończymy zwiedzanie.
Wręczyła wszystkim uczestnikom wycieczki po paczce tortilli i odprowadziła ich do recepcji. Kiedy samochody i autokary odjechały, Austin i Zavala porównali swoje spostrzeżenia. – Z twojej miny odgaduję, że udał ci się rekonesans – powiedział Austin.
– Coś odkryłem – odparł Zavala i zrelacjonował to, co widział.
– Ukryli coś pod wodą. Nie chcą, żeby wyszło na jaw, co tam robią – rzekł Austin.
Obeszli bokiem fabrykę, ale kawałek dalej, kilkadziesiąt metrów od urwiska, natknęli się na wysokie ogrodzenie z siatki, zwieńczone ostrym jak brzytwa drutem tnącym.
– No, to nie popatrzymy sobie na ocean – powiedział Zavala.
– Spróbujmy z drugiej strony zatoki.
Powrócili do pikapa i wyjechali na drogę. Do morza wiodło kilka szlaków, ale wszystkie zagradzała stalowa siatka. Już mieli zrezygnować, kiedy ścieżką od strony wody nadszedł mężczyznę z wędką i koszem pełnym ryb. Zavala spytał, jak mogą stąd zejść do zatoki. Rybak z początku potraktował ich nieufnie, sądząc widocznie, że są z fabryki placków. Ale gdy Zavala wyjął z portfela dwudziestodolarówkę, rozpromienił się na ten widok i odparł, że w jednym miejscu można się przeczołgać pod ogrodzeniem.
Poprowadził ich wąską ścieżką, biegnącą przez sięgające ramion krzaki, wskazał im odcinek ogrodzenia i oddalił się z nieoczekiwanym zarobkiem w garści. We wskazanym przez niego miejscu siatka była odgięta w górę, a pod nią widniała dziura w ziemi. Zavala z łatwością prześliznął się na drugą stronę i przytrzymał siatkę Austinowi. Zarośniętą ścieżką dotarli na skraj urwiska. Znajdowali się nieopodal najbardziej na południe wysuniętego koniuszka cypla, opasującego lagunę.
Szlak wydeptany nogami rybaków prowadził nad wodę, ale pracowników NUMA bardziej interesował widok na przeciwległy brzeg zatoki. Z miejsca, w którym stali, ciemna budowla wyglądała jak złowroga forteca z filmu o Conanie barbarzyńcy. Austin przesunął lornetką po budynku i skierował ją na skalne zbocze. Tam, gdzie według Zavali znajdowała się metalowa szyna windy, rozbłysło odbite słońce. Austin przeniósł wzrok na szerokie wejście do laguny, gdzie o skały rozbijały się fale przyboju, i ponownie spojrzał na wytwórnię placków.
– Pomysłowe – przyznał. – Jeśli zbuduje się fabrykę na takim zadupiu, wszyscy zaczną o tym plotkować. Ale jeżeli codziennie będą ją zwiedzali ludzie, uzyska się idealną przykrywkę dla zakamuflowanych działań.
Zavala wziął od niego lornetkę i przyjrzał się klifowi po drugiej stronie zatoczki.
– Po co im wodoszczelna winda? – spytał.
– Tego nie wiem. – Austin pokręcił głową. – Ale zobaczyliśmy wszystko, co się dało.
Myśleli, że dostrzegą jakiś ruch w pobliżu fabryki lub na urwisku, ale latały tam tylko morskie ptaki. Odeszli od laguny i po kilku minutach przeczołgali się pod siatką. Zavala chętnie spytałby poznanego rybaka, czy wie o windzie, czy zauważył coś niezwykłego w zatoczce, ale tamten wziął pieniądze i zdążył już zniknąć. Wrócili do pikapa i pojechali na północ.
Austin prowadził w milczeniu. Zavala wiedział z doświadczenia, że partner układa w myślach jakiś plan.
– Czy NUMA nadal prowadzi badania koło San Diego? – spytał Austin, gdy minęli już Ensenadę.
– O ile wiem, to tak. Po regatach zamierzałem sprawdzić, co tam słychać.
Austin skinął głową. Podczas powrotnej jazdy rozmawiali o błahostkach, o męskich przygodach i młodzieńczych wygłupach w Meksyku. Długi wąż samochodów na granicy posuwał się w żółwim tempie. Dla zaoszczędzenia czasu okazali swoje legitymacje NUMA i przemknęli przez kontrolę celną. W San Diego skierowali się w stronę zatoki i wielkiej miejskiej przystani jachtowej. Tam zaparkowali i weszli na molo, obstawione żaglówkami i motorówkami. Na końcu basenu, zarezerwowanego dla większych jednostek, odnaleźli krótki, dwudziestosześciometrowy statek z szerokim pokładem. Na jego zielonkawoniebieskim kadłubie widniał wymalowany białą farbą napis: NUMA. Weszli na pokład i spytali jednego z kręcących się tam członków załogi, czy zastali kapitana. Zaprowadził ich na mostek, gdzie szczupły, śniady mężczyzna studiował mapy. Jim Contos uchodził za jednego z najlepszych kapitanów we flocie NUMA. Ten syn poławiacza gąbek z Tarpon Springs pływał już na statkach, zanim nauczył się chodzić.
– Kurt! Joe! – przywitał ich z szerokim uśmiechem. – Co za miła niespodzianka! Słyszałem, że przebywacie w okolicy, ale nie spodziewałem się, że zaszczycicie wizytą “Żaborybę”. Co kombinujecie? – Spojrzał na Zavalę. – Co ty kombinujesz, nie muszę pytać, bo zawsze jest to jedno i to samo.
Zavala uśmiechnął się lekko.
– Wczoraj ścigaliśmy się z Kurtem w przybrzeżnych regatach – odparł.
– A tak, słyszałem o wypadku waszej łodzi – powiedział Condos, chmurząc czoło. – Bardzo współczuję.
– Dziękuję – rzekł Austin. – A więc wiesz o zdechłych walach.