– Bardzo mi przykro.
– Będzie pani o wiele bardziej przykro, kiedy się z panią rozprawię. Natychmiast chcę opuścić pani prywatny park rozrywki.
Spojrzała na niego ze smutkiem. Podziwiała silnych ludzi, jeśli nawet występowali przeciwko niej.
– Proszę bardzo. – Wydała kilka poleceń przez radio, które nosiła przy pasku. – Pański bagaż i helikopter będą gotowe za kilka minut.
Drzwi do sali otworzyły się i mężczyzna, który przedtem towarzyszył Kinkaidowi, wyprowadził go z komnaty.
– Choć dla niektórych susza jest katastrofą, stwarza ona wyjątkową szansę – powiedziała Brunhilda po ich wyjściu z sali. – Rzeka Kolorado jest tylko częścią naszego planu. Dążymy do przejęcia kontroli nad systemami wodnymi w całym kraju. Każdy z was może nam dopomóc w osiągnięciu celu, działając w swoim środowisku. A nagroda, która czeka wszystkich obecnych w tej sali, będzie wielka, ponad wasze wyobrażenia. Zarazem będziecie działać dla wspólnego dobra. – Przesunęła wzrokiem po mężczyznach siedzących z obu stron stołu. – Kto chce wyjść, może to zrobić teraz. Żądam jedynie, aby dał mi słowo, że nie powie nikomu o tym spotkaniu.
Goście wymienili spojrzenia, niektórzy nerwowo poruszali się na krzesłach, ale nikt nie skorzystał z jej propozycji. Nawet Dearborn.
Zaraz potem wyrośli jak spod ziemi kelnerzy. Ustawili na stole karafki z wodą i szklanki dla wszystkich gości.
Brunhilda przyjrzała się zgromadzonym.
– Wodę do Los Angeles sprowadzono głównie dzięki Williamowi Mulhollandowi – przemówiła. – To on wskazał na Owens Valley i powiedział: “Jest tutaj. Bierzcie ją”.
Jak na dany sygnał, kelnerzy napełnili szklanki wodą i wycofali się.
– Jest tutaj. Bierzcie ją – powtórzyła, wysoko unosząc swoją szklankę, a potem przyłożyła ją do ust.
Pozostali, niczym w dziwnym rytuale plemiennym, poszli w jej ślady.
– Doskonale. A teraz krok następny – powiedziała. – Pojedziecie do domów i zaczekacie na sygnał. Poleceniom podporządkujecie się bezwarunkowo. Nie wolno wyjawić niczego, co się tu zdarzyło. Nawet tego, że tu byliście.
Powiodła wzrokiem po twarzach zebranych.
– Jeśli nie macie, panowie, więcej pytań, bawcie się dobrze – oświadczyła, tonem głosu dając jasno do zrozumienia, że zebranie dobiegło końca. – Za dziesięć minut w jadalni podadzą wam kolację. Sprowadziłam tu szefa kuchni pierwszorzędnej restauracji, więc nie powinniście narzekać. Po kolacji rozrywka prosto z Las Vegas, a potem zaprowadzą was do pokojów. Odjedziecie jutro po śniadaniu, w takiej samej kolejności, jak przyjechaliście. Do zobaczenia na następnym spotkaniu, dokładnie za miesiąc.
To powiedziawszy, wstała od stołu, przemaszerowała przez komnatę i drzwi, przez które do niej wkroczyła, a potem korytarzem dotarła do przedpokoju. Dwaj stojący tam w rozkroku, z rękami założonymi do tyłu, mężczyźni w identycznych czarnych skórzanych marynarkach wpatrywali się w zajmujące całą ścianę migocące ekrany. Byli krępymi bliźniakami, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ciemnymi, krzaczastymi brwiami.
– No i co myślicie o naszych gościach? – zapytała drwiąco. – Czy te robaki spełnią swoje zadanie i spulchnią grunt?
Bracia wiedzieli, czego się od nich oczekuje.
– Kogo mamy… – odezwał się jeden.
– … załatwić? – dokończył drugi.
Brunhilda uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ich pytanie utwierdziło ją w przekonaniu, że słusznie odbiła Mela i Radka Kradzików z rąk wojsk NATO, zamierzających postawić ich przed międzynarodowym sądem w Hadze pod zarzutem popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości. Ci wzorcowi wręcz socjopaci zyskaliby złą sławę, nawet gdyby nie było wojny w Bośni. Paramilitarny charakter ich działań w pewnym stopniu legitymizował gwałty, tortury i mordy, jakich dokonywali w imię narodowej sprawy. Trudno było uwierzyć, że potwory te nosiła w łonie jakaś matka. Kradzikowie potrafili czytać nawzajem swoje myśli. Stanowili jedność, w dwóch ciałach. Dzięki owej więzi byli w dwójnasób niebezpieczni, gdyż działali porozumiewając się bez słów. Brunhilda nawet nie starała się odróżnić ich od siebie.
– A jak myślicie? – spytała.
Jeden z nich dłonią, której zakrzywione niczym szpony palce wydawały się stworzone do zadawania bólu, sięgnął do magnetowidu i cofnął taśmę. Drugi wskazał na mężczyznę w granatowym garniturze.
– Jego – powiedzieli jednocześnie.
– Kongresmena Kinkaida?
– Tak, nie zrobił…
– … co pani kazała.
– A inni?
Bliźniacy ponownie cofnęli taśmę i wskazali palcami.
– Profesora Dearborna? Chyba macie rację. Nie może dla nas pracować nikt, kto ma jakiekolwiek skrupuły. Doskonale, jego też usuńcie. Ale jak najdyskretniej. Wkrótce zwołam naradę zarządu w sprawie naszych długofalowych planów. Dlatego przedtem chcę tu mieć porządek. Nie dopuszczę do takich błędów, jakie popełnili ci durnie w Brazylii dziesięć lat temu.
Wyszła, pozostawiając bliźniaków, którzy błyszczącymi oczami śledzili ekrany, z wygłodniałymi minami kotów, wybierających dla siebie na obiad najtłustsze złote rybki z akwarium.
8
Od chwili kiedy pożegnali się z doktorem Ramirezem rzeczny krajobraz nieco się odmienił. Ślizgacz pochłaniał kolejne kilometry nieprzerwanej, wijącej się wstęgi ciemnozielonej wody. Od wiecznego mroku tropikalnego lasu odgradzały ją z obu stron nieustępliwe ściany drzew. Raz musieli się zatrzymać, bo nurt tarasowały połamane drzewa. Wreszcie mogli odpocząć od monotonnego, otępiającego warkotu silnika lotniczego. Związali linami splątane kłody i gałęzie i odblokowali wąskie gardło w rzece. Było to czasochłonne zajęcie i dopiero późnym popołudniem w prześwitach między drzewami zobaczyli pola uprawne. A potem dżungla rozstąpiła się, odsłaniając grupę chat.
Paul zwolnił, skierował tępy dziób łodzi między kilka piróg wyciągniętych na błotnisty brzeg, a potem zgasił silnik. Zdjął z głowy założoną daszkiem do tyłu firmową baseballówkę NUMA i zaczął się nią wachlować.
– Gdzie oni są? – spytał.
W przeciwieństwie do osady doktora Ramireza, w której tubylcy krzątali się od rana do wieczora, panowała tu grobowa cisza. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej. Tylko unoszące się z palenisk smugi szarego dymu świadczyły, że ktoś tu jednak mieszka.
– Bardzo dziwne – powiedziała Gamay. – Wygląda tu jak po zarazie.
Paul otworzył schowek i wyjął plecak. Ramirez nalegał na nich, by wzięli od niego colta z długą lufą. Paul położył plecak między sobą i żoną, sięgnął do środka, rozpiął kaburę i poczuł krzepiącą twardość kolby.
– Zaraza nie jest tu najgroźniejsza – rzekł, spoglądając na ciche chaty. – Niepokoi mnie ten martwy Indianin z pirogi.
Widząc, że sięga do plecaka, Gamay również się zaniepokoiła.
– Jeżeli wysiądziemy z łodzi, możemy mieć kłopoty z powrotem. Zaczekajmy i zobaczmy, co się stanie – zaproponowała.
Paul skinął głową.
– Może mają sjestę. Obudźmy ich. – Przyłożył dłonie do ust i głośno zawołał: – Halooo!
Odpowiedziało mu tylko echo. Ponowił próbę. Żadnego ruchu.
– Mocno śpią, jeśli nie słyszą takiego ryku – powiedziała ze śmiechem Gamay.
– Niesamowite. – Paul potrząsnął głową. – Tu jest za gorąco. Pójdę się rozejrzeć. Osłonisz mnie?
– Jedną rękę będę trzymać na armacie doktora Ramireza, a drugą na rozruszniku. Tylko nie strugaj bohatera.
– Przecież mnie znasz. Jakby co, biorę nogi za pas.
Trout stanął na pokładzie. Polegał całkowicie na żonie. Odkąd w dzieciństwie w Racine ojciec nauczył ją strzelać do rzutków, posługiwała się wybornie każdą bronią. Jego zdaniem, trafiłaby w oko skaczącą tropikalną pchłę. Przyjrzał się wiosce, zszedł na brzeg i nagle zatrzymał się w pół kroku. W ciemnym wejściu do największej chaty coś się poruszyło. Wyjrzała z niej jakaś twarz i zniknęła. Pojawiła się jeszcze raz, cofnęła i po kilku sekundach ukazał się mężczyzna. Skinął ręką, wykrzyknął jakieś pozdrowienie i ruszył ku nim w dół po stoku.