Выбрать главу

Po chwili ostrożnie wysunęła głowę zza fotela i zobaczyła nieruchome ciało pilota. Podczołgała się do Philippa, wyłuskała pistolet spod jego zakrwawionej dłoni i podeszła do drzwi kabiny pilotów, zbyt wściekła, by się bać. Ale jej gniew szybko zmienił się w konsternację.

Drugi pilot siedział bezwładnie w fotelu, pochylony do przodu, a w pozycji tej utrzymywały go jedynie pasy. W ściance oddzielającej kabinę pilotów od pasażerskiej i w oparciu fotela widać było dziury po kuli Philippa, która nie trafiła do celu.

Francesca posadziła Carlosa prosto. Jęknął, a więc żył.

– Może pan mówić? – spytała.

Carlos otworzył oczy.

– Tak – wychrypiał.

– To dobrze. Postrzelono pana, ale rana nie jest poważna – skłamała. – Zatamuję krwawienie.

Odnalazła apteczkę. O mało nie zemdlała, widząc na podłodze kałużę krwi, która wypłynęła z rany w jego plecach. Tampon, który założyła, natychmiast zrobił się czerwony. Nie miała wątpliwości, że ten człowiek umrze.

Z łękiem spojrzała na rozjarzoną tablicę przyrządów. Od tego umierającego pilota zależało jej ocalenie. Musiała utrzymać go przy życiu.

Odnalazła butelkę rumu i przytknęła mu do ust. Przełknął trochę i zakaszlał się. Poprosił o więcej. Mocny alkohol zaróżowił jego blade policzki i na powrót zapalił iskrę życia w przygasłych oczach.

Przysunęła usta do jego ucha.

– Musisz lecieć – powiedziała spokojnym głosem. – To nasza jedyna szansa.

Bliskość pięknej kobiety zdawała się go pokrzepiać. Spojrzenie miał wprawdzie szkliste, ale czujne. Skinął głową i drżącą ręką sięgnął do radia, łączącego go z kontrolą lotów w Rio. Francesca usiadła w fotelu pierwszego pilota, włożyła na głowę słuchawki i usłyszała w nich głos kontrolera lotów. Carlos oczami poprosił ją o pomoc. Zaczęła mówić, wyjaśniając ich trudną sytuację.

– Co pan nam radzi? – zapytała.

– Natychmiast lećcie do Caracas – usłyszała w słuchawkach po trudnej do zniesienia pauzie.

– Caracas jest za daleko – wycharczał Carlos, wytężając wszystkie siły.

Znów minęło kilka długich sekund.

– Trzysta kilometrów od was, w San Pedro – odezwał się ponownie kontroler – jest małe lotnisko. Podejście do lądowania bez przyrządów, ale pogoda wyśmienita. Dacie radę?

– Tak – odparła Francesca.

Gmerając niezdarnie przy klawiaturze komputera pokładowego, drugi pilot resztkami sił wywołał międzynarodowy identyfikator lotniska w San Pedro i wprowadził go do komputera.

Prowadzony przez komputer samolot zaczął zawracać.

Na twarzy Carlosa pojawił się słaby uśmiech.

– A nie mówiłem, że ten samolot leci sam, senhora! – spytał urywanym głosem.

Najwyraźniej słabł z utraty krwi. To, że straci przytomność, było tylko kwestią czasu.

– Nie obchodzi mnie, kto go prowadzi – odparła ostrym tonem. – Tylko nim wyląduj.

Carlos skinął głową i ustawił w komputerze pokładowym automatyczny program zmniejszenia wysokości do pułapu sześciuset metrów. Odrzutowiec zaczął opadać wśród chmur, przez które prześwitywały długie pasy zieleni. Widok ziemi pokrzepił, a jednocześnie przestraszył Franceskę. Ale jeszcze bardziej przeraziła się, kiedy Carlos zadygotał, jakby przeszył go prąd elektryczny. Konwulsyjnie chwycił ją za rękę.

– Nie dolecę do San Pedro – wyrzęził.

– Musisz! – powiedziała Francesca.

– Nie mogę.

– A niech cię diabli, Carlos, to ty wpędziłeś nas w te tarapaty, więc musisz nas z nich wydobyć!

Uśmiechnął się apatycznie.

– Co pani zrobi, senhora, zastrzeli mnie pani? – spytał.

– Jeżeli nie wylądujesz, pożałujesz, że tego nie zrobiłam – odparła z płonącym wzrokiem.

Potrząsnął głową.

– Naszą jedyną szansą jest lądowanie awaryjne. Niech pani znajdzie odpowiednie miejsce.

Z okna w kabinie pilotów rozciągał się widok na gęstą dżunglę. Francesca miała wrażenie, że przelatuje nad ogromnym polem brokułów. Jeszcze raz przesunęła wzrokiem po morzu zieleni. Beznadziejna sprawa. Ale zaraz! W dole coś zalśniło.

– Co to jest? – spytała, wskazując ręką.

Carlos wyłączył autopilota i automatyczną przepustnicę. Ująwszy ster, skierował samolot w stronę ogromnego wodospadu. Wzdłuż rzeki ciągnęła się nieregularna polana, porosła żółtą i brązową roślinnością.

Carlos przeleciał nad otwartym terenem i pochylił samolot w ostrym wirażu, skręcając w prawo. Wysunął klapy szykując się do lądowania. Znajdowali się na wysokości pięciuset metrów, schodząc w dół łagodnym ślizgiem.

– Za nisko! – mruknął.

Wierzchołki drzew pędziły na nich. Z nadludzką siłą Carlos sięgnął do przepustnicy i dodał gazu. Maszyna zaczęła się wznosić.

Zamglonym wzrokiem spojrzał tam, gdzie zamierzał lądować, i przeraził się. Była to mała, nierówna polanka, a oni lecieli z szybkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Za szybko!

Głowa opadła mu bezwładnie na ramię. Z ust trysnęła krew. Palce zacisnęły się na sterownicy w śmiertelnym skurczu. Dzięki swoim umiejętnościom w ostatniej chwili idealnie ustawił maszynę. Samolot uderzył w ziemię i kilka razy podskoczył w górę jak kamień odbity od powierzchni wody.

Przy zetknięciu się kadłuba z gruntem przeraźliwie zazgrzytał metal. Tarcie zwolniło pęd odrzutowca, ale i tak sunął z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, orząc ziemię jak pług. Stracił skrzydła i pędząc ku rzece przez następne trzysta metrów wlókł za sobą dwa czarno-pomarańczowe wachlarze ognia, bo wybuchły zbiorniki paliwa.

Rozpadłyby się na kawałki, gdyby nie to, że trawiasty grunt ustąpił miejsca miękkiemu, błotnistemu, nadrzecznemu mokradłu. Pozbawiony skrzydeł, opryskany błotem niebiesko-biały odrzutowiec przypominał wielkiego gada, próbującego zagrzebać się w mule. Przejechał jeszcze kawałek po błocie i wreszcie znieruchomiał. Francesca, siłą uderzenia rzucona na tablicę przyrządów, straciła przytomność.

Zapadła cisza, w której słychać było tylko trzask płonącej trawy, szmer rzeki i syk pary tam, gdzie gorący metal stykał się z wodą.

Niebawem z tropikalnego lasu wyłoniły się długie, widmowe cienie i cicho jak dym zbliżyły się do szczątków rozbitego samolotu.

1

San Diego, Kalifornia, rok 2001

Na zachód od miasta Encinitas na wybrzeżu Pacyfiku kołysał się na kotwicy elegancki jacht motorowy “Nepenthe”, najwspanialsza jednostka z zebranych tam licznie motorowców i żaglowców. Dzięki opływowej sylwetce, sterczącemu niczym włócznia bukszprytowi i rozszerzającemu się ku górze kadłubowi sześćdziesięciometrowy motorowiec wyglądał jak cacko z delikatnej białej porcelany na morzu niebieskim niczym fajans z Delft. Lśnił farbą odblaskową, jego metalowe i polakierowane drewniane części błyszczały w kalifornijskim słońcu, a od dziobu aż po rufę łopotały zawieszone na olinowaniu flagi. Co jakiś czas w bezchmurne niebo wzlatywały rozhuśtane balony, które zerwały się z uwięzi.

W przestronnym salonie w stylu Imperium Brytyjskiego kwartet smyczkowy grał Vivaldiego, a kłębiąca się wokół mahoniowego stołu z grubymi nogami zgraja hollywoodzkich typów w czerni, zażywnych polityków i zadbanych prezenterów telewizyjnych, z łapczywością pochłaniała pasztety, kawior z bieługi i krewetki.

Na zewnątrz, na rozsłonecznionych pokładach, tłum dzieciaków chodzących o kulach i siedzących w inwalidzkich wózkach zajadał hot dogi i hamburgery. Nad dziećmi niczym kwoka czuwała Gloria Ekhart, ładna kobieta po pięćdziesiątce, której pełne usta i chabrowe oczy znane były milionom widzów, oglądających popularne seriale telewizyjne. Wszyscy wielbiciele wiedzieli o córce aktorki, Elsie, ładnej, piegowatej dziewczynce, krążącej po pokładzie w wózku inwalidzkim. U szczytu kariery Gloria postanowiła poświęcić czas i pieniądze służbie takim dzieciom jak jej córeczka. Zamierzała teraz zaapelować do wpływowych i bogatych gości w salonie, pijących dom perignon, by dokonywali wpłat na rzecz Fundacji Ekhart.