2
Austin wcale się nie zdziwił, że Ali stracił kontrolę nad łodzią. Sam się prosił, by go zarzuciło lub wywinął orła. Intrygujący był tylko charakter wypadku. “Latający dywan” zakręcił ostro w spienionym, rozpryskującym wodę ślizgu i z jednym uniesionym pływakiem wystrzelił w górę niczym samochód kaskadera, który ma wylądować na dwóch kołach po skoku z niskiej rampy. Katamaran przeleciał w powietrzu kilkanaście metrów i z potężnym rozbryzgiem wylądował w wodzie, na moment w niej znikając.
Austinowi i Zavali do utrzymania przewagi nad resztą stawki wystarczała prędkość poniżej stu siedemdziesięciu kilometrów, na tyle mała, by mogli się uporać z coraz trudniejszymi warunkami żeglugi. Morze pokrywały niezbyt wielkie fale, które trudno było uznać za sztormowe, ale nie należało ich lekceważyć. Dlatego obaj pilnie śledzili morze.
Zatoczywszy “Czerwonym atramentem” ostry łuk, Zavala skierował katamaran na “Latający dywan”, żeby sprawdzić, czy Ali nie potrzebuje pomocy. Kiedy wspiął się na falę i zjechał z niej w dół, musiał ostro skręcić, by nie wpaść na szary obiekt, dwakroć dłuższy od jego łodzi, a potem slalomem wyminąć trzy podobne przeszkody.
– Wieloryby! – wykrzyknął. – Pełno ich tutaj.
Austin o połowę zmniejszył prędkość. Minęli następne martwe zwierzę i kolejne, mniejsze, najprawdopodobniej młode.
– Wale – zdumiał się. – Całe stado.
– Kiepsko z nimi – stwierdził Zavala.
– Z nami też. – Austin cofnął dźwignie gazu. – Tu jest jak na polu minowym.
Łódź Alego stała niemal w miejscu, śrubami mieląc powietrze. Wtem jej rufa zanurzyła, skrzydła śrub łakomie wgryzły się w wodę i “Latający dywan” zerwał się raptownie jak zając spłoszony przez psa myśliwskiego. Gwałtownie przyśpieszając, szybko wszedł w poślizg i skierował się w stronę flotylli widzów.
– Macho hombre! – zawołał z podziwem Zavala. – Wpada na wieloryba, a potem pędzi przywitać się z kibicami.
Także Austin pomyślał, że Ali płynie zebrać oklaski. Jego łódź pędziła niczym złota strzała wystrzelona do tarczy. Kierowała się wprost na duży biały statek, zakotwiczony bokiem do trasy regat. Jego wdzięczna sylwetka świadczyła o tym, że to stary luksusowy jacht, w którym konstruktorzy piękno kadłuba połączyli z funkcjonalnością. Znów spojrzał na łódź Alego. Przyśpieszała nadal, pędząc prosto na biały jacht.
Dlaczego nie zatrzymali się ani nie skręcili?
Może mają unieruchomiony ster. Ale w takim razie wystarczyło zgasić silniki. Jeśli nie mógł ich wyłączyć mechanik, bez trudu zdołałby to uczynić sam sternik za pomocą linki. “Latający dywan” wpadł na wala z wielkim impetem, a potem z jeszcze większa siłą uderzył w wodę. To było tak, jakby rąbnął w beton. Ali i jego mechanik, choć w hełmach i zabezpieczeni uprzężą, z pewnością doznali wstrząsu, a może nawet utracili zdolność kierowania łodzią. Austin przeniósł wzrok na jacht i na jego pokładach ujrzał rzędy młodych twarzy. O Boże! Dzieci! Na tym statku jest pełno dzieci!
Na pokładach panował szalony ruch. Dostrzeżono pędzącą łódź. Właśnie wyciągano kotwicę, ale jeśli jacht chciał uniknąć kolizji, powinny mu wyrosnąć skrzydła.
– Zderzą się! – krzyknął Zavala, bardziej ze zdziwieniem niż z przestrachem.
Austin mechanicznie pchnął końcami palców dźwignie gazu. Silniki zaryczały i “Czerwony atrament” ruszył z kopyta niczym koń wyścigowy ucięty przez gza. Zaskoczony nagłym przyśpieszeniem Zavala natychmiast mocniej ścisnął kierownicę i skierował łódź na znarowiony “Latający dywan”. Wykonując zadania dla NUMA, już nieraz ocalili własną skórę dzięki intuicji, pozwalającej im odgadywać nawzajem swoje myśli. Austin pchnął mocno przepustnice. Katamaran wszedł w ślizg i pomknął po otwartej wodzie. Pędzili dwakroć szybciej od łodzi Alego, zbliżając się do niej pod kątem. Od “Latającego dywanu” dzieliły ich sekundy.
– Podpłyń do nich i ustaw się burta w burtę – polecił Austin. – Kiedy krzyknę, pchnij ich w prawo.
“Czerwony atrament” wspiął się na grzbiet fali, frunął w powietrze i opadł z hukiem, rozpryskując wodę. Biały jacht wolno ruszył z miejsca, co stwarzało niewielkie szansę na uniknięcie kolizji.
Dwie łodzie płynęły w tej chwili prawie burta w burtę. Pomimo coraz większej fali kilwateru Zavala, będąc doskonałym sternikiem, zdołał zbliżyć się do “Latającego dywanu”. Dopędzili katamaran Alego, minęli go, a potem zrównali się z nim prędkością. Dzieliły ich tylko metry.
W ogłuszającym grzmocie czterech potężnych silników trudno było o jakieś racjonalne myślenie. Austin stopił się w jedno z “Czerwonym atramentem”, stając się nieodłączną częścią jego mechanizmu. Austin dostosował prędkość do tempa “Latającego dywanu” tak, że płynęli obok jak para delfinów.
W górę.
W dół.
W górę.
– Teraz! – krzyknął.
Odległość pomiędzy łodziami zmalała do centymetrów. Zavala skręcił w prawo. Zrobił to łagodnie, gdyż ostry manewr groził tym, że szczepią się kadłubami i przekoziołkują w powietrzu. Z głuchym zgrzytem katamarany zderzyły się ze sobą i odskoczyły. Zavala utrzymał łódź na kursie, choć koło sterowe wyrywało się mu z dłoni.
Austin dodał gazu. Łodzie znów się zderzyły. Jakby próbowali okiełznać ogromnego, potężnego młodego wołu. Wreszcie “Latający dywan” zaczął zwalniać i skręcać w lewo. Zachęcony tym Zavala jeszcze raz uderzył burtą w łódź Araba.
– Odbij!
“Latający dywan” ominął rufę jachtu i pomknął w stronę flotylli. Statki rozpierzchły się przed nim niczym suche liście na wietrze. Austin dobrze wiedział, że uderzając bokiem w łódź Alego “Czerwony atrament” odbije się od niej jak kula bilardowa, nie przewidział jednak, że zajmie im to tyle czasu. Teraz pędzili prosto na ruszający jacht, od zderzenia z którym dzieliły ich tylko sekundy. Widzieli przerażone miny ludzi na pokładzie. Katamaran płynął z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, co oznaczało, że nawet gdyby wyłączył silniki, będą ich zeskrobywać z drewnianych burt statku.
– Co teraz?! – krzyknął Zavala.
– Trzymaj kurs! – odkrzyknął Austin.
Zavala zaklął pod nosem. W pełni ufał swemu partnerowi, ale czasem jego zachowanie kłóciło się z logiką. Na przykład ten rozkaz równał się samobójstwu. Instynkt podpowiadał mu, by natychmiast obrócić ster, ratować życie, lecz wytrwale utrzymywał szaleńczy kurs, jak gdyby sześćdziesięciometrowy jacht, który niczym wielka biała ściana wyrósł mu przed oczyma, był jedynie zwidem. Zacisnął zęby i, szykując się do zderzenia, napiął wszystkie mięśnie.
– Skul się! – polecił Austin. – Głowa nisko. Przebijam się!
Schylił się, i dając gaz do dechy, ustawił trymery i lotki. Przebijania się należało w miarę możliwości unikać, a zdarzało się ono wówczas, gdy łódź, schodząc z jednej fali, zarywała się w drugą. Wtedy motorówka zamieniała się w łódź podwodną. Teraz Austin wręcz dążył do osiągnięcia tego efektu. Wstrzymał oddech. Zanurzywszy dzioby w wodzie, katamaran zanurkował pod ostrym kątem i, cały czas prąc naprzód, zakopał się w morzu. Napędzany pełną mocą silników, “Czerwony atrament” z łodzi nawodnej przedzierzgnął się w podwodną.
Przepłynął pod znajdującym się w ruchu jachtem zanurzony tak płytko, że urwało mu osłony kabin. Wirujące śruby jachtu o centymetry minęły głowy Zavali i Austina i chwilę potem katamaran wynurzył się po drugiej stronie. Wyskoczywszy z morza niczym ogromna, czerwona, latająca ryba, znieruchomiał w chmurze granatowego dymu unoszącego się z kaszlających, dławiących się silników.