Wbudowana w “Czerwony atrament” wewnętrzna klatka wytrzymałaby ciężar stada słoni. Ale mniej od niej odporne pleksiglasowe osłony dwóch kabin zostały zmiecione i kokpity kołyszącej się na falach łodzi zaczęły nabierać wody.
Zavala wykaszlał z ust morską wodę. Na śniadej, przystojnej twarzy widać było oszołomienie.
– Nic ci nie jest? – spytał.
Austin zdjął z głowy kask, odsłaniając jasne, niemal białe włosy. Zbadał uszkodzenia, jakich dokonała śruba, która przeszła tuż obok nich.
– Żyję – odrzekł – ale “Czerwony atrament” nie nadaje się na kabriolet.
– Czas opuścić statek – zdecydował Zavala, czując, że woda doszła mu do pasa.
– Traktuj to jak rozkaz – odparł Austin, rozpinając uprząż.
Wyskoczyli do wody. Od motorowodniaków wymagano zdania egzaminu z umiejętności opuszczania tonącej łodzi. Na kilka minut przed pójściem “Czerwonego atramentu” na dno do rozbitków podpłynęła kabinowa łódź motorowa i wyłowiła ich z morza.
– Co się stało ze złotym katamaranem? – spytał Austin właściciela łodzi, mężczyznę w średnim wieku, palącego fajkę, który przypłynął z San Diego obejrzeć regaty, a spotkały go dodatkowe atrakcje.
– Jest tam – odparł, cybuchem wskazując w dal. – Nie mam pojęcia, jak mu się udało ominąć tę całą flotyllę.
– Możemy tam popłynąć?
– Nie ma sprawy – odparł uprzejmie właściciel łodzi, obracając koło sterowe.
Wkrótce znaleźli się przy burcie “Latającego dywanu”. Gdy zsunięto osłony kabin Austin z ulgą stwierdził, że jego rywale żyją, choć z rozbitej głowy Alego spływała krew, a Hank miał taką minę, jakby zmagał się z potwornym kacem.
– Jesteś ranny? – zapytał Austin.
– Nie – odparł Ali z niezbyt pewną miną. – Co się stało?!
– Wpadliście na wieloryba.
– Na co?! – zdziwił się. – A więc nie wygraliśmy – dodał przygnębiony.
– Nie martw się. W końcu to nie twoja łódź leży na dnie morza.
– Przykro mi – odrzekł Ali ze smutkiem, lecz po chwili rozpromienił się. – A więc ty też nie wygrałeś!
– Wprost przeciwnie – zaprzeczył Austin. – Wszyscy czterej zdobyliśmy nagrodę dla największych szczęściarzy na ziemi.
– Chwała Allachowi! – powiedział Ali i chwilę później zemdlał.
3
Dżungla w Wenezueli
Baldachim zwisających gałęzi zasłaniał promienie słońca, przez co czarna woda w rzecznej zatoczce wydawała się głębsza. Żałując, że przeczytała o tym, jak to rząd Wenezueli postanowił zadbać o przywrócenie naturze krokodyli ludojadów z Orinoko, Gamay Morgan-Trout rzuciła się do wody i silnymi ruchami smukłych nóg zagłębiła się w styksowy mrok. Przyszło jej na myśl, że tak samo musiało się czuć prehistoryczne zwierzę, kiedy tonęło w mazi smolnych jeziorek Rancho La Brea w Kalifornii. Włączyła dwa halogenowe reflektorki przy kamerze wideo i zanurkowała na dno. Gdy przepływała nad falującymi lekko zaroślami, coś szturchnęło ją w pośladki.
Bardziej zaskoczona niż przestraszona natychmiast się odwróciła i z pochwy przy pasie wyciągnęła nóż. O centymetry od maski ujrzała długi, wąski pysk z czarnymi oczkami. Gamay odepchnęła go w bok.
– Nie pozwalaj sobie za dużo! – mruknęła, wypuszczając przez fajkę strumień bulgoczących baniek.
Cienki dziób rozwarł się w przyjacielskim uśmiechu. A potem rzeczny delfin odsunął się i spojrzał na nią z góry.
Gamay zaśmiała się, bulgocząc niczym gejzer Old Faithful tuż przed wybuchem. Naciśnięciem kciuka dopompowała kamizelkę wypornościową i po kilku sekundach jej głowa przebiła spokojną powierzchnię zatoczki. Gamay wyciągnęła spomiędzy zębów ustnik i uśmiechnęła się.
Paul Trout siedział kilka metrów dalej w trzymetrowym pontonie. Jako pomocnik nurka, śledził spienione bańki powietrza, znaczące podwodną drogę żony. Zaskoczyło go nagłe wynurzenie się Gamay z czarnej wody, a jej wesołość zbiła go z tropu. Zaintrygowany, w charakterystyczny sposób pochylił głowę, jakby spoglądając znad niewidocznych okularów.
– Nic ci nie jest? – spytał, mrużąc oczy.
– Nic – odparła, choć widać było, że coś się stało.
Niedowierzająca mina męża znów pobudziła ją do śmiechu. Zakrztusiła się wodą. Myśl o utonięciu ze śmiechu rozśmieszyła ją jeszcze bardziej. Na powrót wepchnęła ustnik do ust. Paul podpłynął pontonem, wychylił się z niego i podał jej rękę.
– Na pewno nic ci nie jest? – spytał.
– Na pewno. – Wypluła ustnik. – Ale lepiej wejdę do łódki.
Przytrzymując się burty, podała sprzęt do nurkowania, a potem Paul z łatwością wciągnął do pontonu ważącą sześćdziesiąt kilogramów żonę. W jasnobrązowych szortach, w takiej samej koszuli w wojskowym stylu, z naramiennikami, i w miękkim popelinowym kapeluszu wyglądał jak podróżnik z czasów wiktoriańskich. Oczywiście miał na szyi zawiązaną muszkę w kształcie tropikalnego motyla. Paul Trout nie widział powodu, by rezygnować z nienagannego ubioru nawet w głuszy wenezuelskiej dżungli, gdzie opaskę na biodra uważano za strój wizytowy. Przy tym wszystkim był bardzo silnym człowiekiem i czas jakiś pracował jako rybak na Cape Cod. Wprawdzie z jego dłoni zniknęły odciski, ale pod eleganckim ubraniem prężyły się mięśnie, które wyrobił przy dźwiganiu skrzyń z rybami. Umiał też wykorzystać swój ponaddwumetrowy wzrost.
– Sonda pokazuje, że tu jest tylko dziewięć metrów głębokości, więc wesołość nie wynika z odurzenia nadtlenkiem azotu – ocenił rzeczowo.
Gamay rozwiązała tasiemkę przytrzymującą ciemnorude, sięgające ramion włosy, których kolor podsunął jej ojcu, koneserowi win, myśl, aby nadać córce imię jak nazwa gatunku winogron z Beaujolais.
– Słuszna uwaga, kochanie – odparła, wyżymając z włosów wodę. – Śmiałam się, bo myślałam, że ja tu innych podglądam, a okazało się, że sama jestem podglądana. Znalazł mnie delfin Cyrano i szturchnął nosem w pupę.
– Wcale mu się nie dziwię.
Paul pożądliwie otaksował wzrokiem smukłe ciało żony, poruszając brwiami jak Groucho Marx.
– Mama ostrzegała mnie przed mężczyznami noszącymi muszki, z przedziałkiem pośrodku głowy.
– Czy mówiłem już kiedyś, że jest pani podobna do Lauren Hutton? – spytał, wydmuchując dym z wyimaginowanego cygara. – I że pociągają mnie kobiety z seksowną przerwą pomiędzy przednimi zębami?
– Głowę dam, że mówi to pan wszystkim dziewczynom – odparła zachrypniętym głosem Mae West. – Dzięki zalotom delfina wzbogaciłam swoją wiedzę naukową.
– Nie on pierwszy szturchnął cię nosem?
Surowo uniosła brwi.
– Wyobraź sobie, że nie – odparła. – Dowiedziałam się, że delfiny rzeczne są być może bardziej prymitywne od swoich morskich kuzynów, ale są inteligentne, wesołe i mają poczucie humoru.
– Też byś go potrzebowała, gdybyś była różowoszara, miała płetwy z widocznymi palcami, płetwę grzbietową i głowę jak zdeformowany melon.
– Niezły opis jak na geologa morskich głębin.
– Cieszę się, że się przydałem.
Pocałowała go w usta.
– Jak dobrze, że jesteś ze mną – powiedziała. – I że opracowałeś komputerowy obraz biegu rzeki. To była miła odmiana. Aż żal wracać do domu.
Paul rozejrzał się po tchnącym spokojem otoczeniu.
– Bardzo mi się tu podoba – odparł. – Ten las przypomina średniowieczną katedrę. No i te zabawne zwierzaki, choć nie jestem zadowolony, że dobierają się do mojej żony.