Выбрать главу

– Mój związek z Cyranem jest czysto platoniczny – obruszyła się Gamay, dumnie unosząc podbródek. – Próbował zwrócić moją uwagę, więc go zadowolę.

– Zadowolisz?

– Dam mu rybę.

Kilka razy uderzyła wiosłem w burtę pontonu. W miejscu, gdzie zatoczka łączyła się z rzeką, plusnęło i w ich stronę, prując wodę popłynęło stworzenie z różowoszarym garbem. Przy akompaniamencie kichnięć delfin okrążył łódź. Gamay zaczęła mu rzucać kawałki ryby.

– To potwierdza nieprawdopodobne opowieści o delfinach, które przypływały na wezwanie. Widać naprawdę pomagają tubylcom łowić ryby.

– Udowodniłaś ponadto, że Cyrano doskonale wytresował cię w podawaniu przekąsek.

Przez kilka minut z przyjemnością obserwowali krążącego delfina, a potem, widząc, że się ściemnia, postanowili wrócić do wioski.

Gdy Gamay porządkowała sprzęt, Paul uruchomił silnik i wypłynął z zatoczki na spokojny nurt rzeki. Atramentowa woda zmieniła kolor na groszkowy. Delfin trzymał się ich jakiś czas, lecz gdy zrozumiał, że nie dostanie nic więcej, odpadł od nich jak samolot myśliwski. Niebawem ciągnąca się wzdłuż rzeki gęsta dżungla ustąpiła i pojawiła się polana, na której w otoczeniu kilku krytych strzechą chat stał otynkowany, kryty czerwoną dachówką biały dom z arkadami w hiszpańskim stylu kolonialnym.

Przycumowali w małej przystani, wyciągnęli z pontonu sprzęt i w asyście grupki na wpół nagich, szczebioczących indiańskich dzieci ruszyli do białego domu. Dzieciaki odpędziła groźna, potężna Metyska z miotłą, którą trzymała jak topór bojowy. Paul i Gamay weszli do środka. Zza zawalonego papierami biurka w chłodnym gabinecie wstał, ubrany w białą koszulę z haftowanym gorsem, bawełniane spodnie i ręcznie szyte sandały, siwy mężczyzna po sześćdziesiątce. Z nieskrywaną radością wyszedł im na spotkanie.

– Senor i senora Trout – powitał ich. – Miło państwa widzieć. Mam nadzieję, że wyprawa była owocna.

– Tak, doktorze Ramirez, bardzo – odparła Gamay. – Udało mi się zebrać więcej informacji o zachowaniu delfinów, a Paul uzupełnił komputerowy obraz biegu rzeki.

– Nie dokonałem nic wielkiego – rzekł Paul. – Wystarczyło poprosić badaczy dorzecza Amazonki, z którymi współpracuje Gamay, żeby skierowali kamery LandSatu w ten rejon. Pracę nad tym obrazem dokończę po powrocie do kraju, a Gamay wykorzysta go w swojej analizie siedliska wodnego.

– Szkoda, że państwo wyjeżdżają. Bardzo miło ze strony NUMA, że użyczyła swoich ekspertów do naszego skromnego programu badawczego.

– Bez tutejszych rzek, miejscowej flory i fauny nie byłoby życia w oceanie – odparła Gamay.

– Dziękuję, senora. W ten ostatni wieczór przed waszym wyjazdem zapraszam na uroczystą kolację.

– Miło nam – rzekł Paul. – Spakujemy się zawczasu, żeby statek zaopatrzeniowy nie czekał na nas.

– Tym bym się nie przejmował. Zawsze się spóźnia – poinformował Ramirez.

– Nic nie szkodzi. Będziemy mieli czas porozmawiać o pańskiej pracy.

– Czuję się jak troglodyta – odparł ze śmiechem gospodarz. – Botanikę uprawiam nadal po staremu, zbierając, konserwując, porównując rośliny i pisząc sprawozdania, których nikt nie czyta. Nasza fauna rzeczna nie miała lepszych przyjaciół od was.

– Może uda nam się wykazać, gdzie środowisko delfinów jest zagrożone. A wtedy coś zwojujemy – powiedziała Gamay.

– W Ameryce Łacińskiej rządy nie są chętne do współpracy, chyba że ktoś dostanie łapówkę – rzekł Ramirez, ze smutkiem kręcąc głową. – Grzęzną wszystkie wartościowe projekty.

– Dobrze to znamy. Nasze bagno bez dna nazywa się Waszyngton.

Kiedy śmieli się ze wspólnego żartu, gospodyni wprowadziła tubylca: niskiego, muskularnego, z przepaską na biodrach i miedzianymi kółkami w uszach. Kruczoczarne włosy miał równo przycięte wokół głowy, a brwi zgolone. Do doktora zwracał się z szacunkiem, ale podniecony ton jego głosu i rozbiegane oczy zdradzały, że jest zdenerwowany. Pokazywał na rzekę. Doktor Ramirez chwycił z wieszaka szerokoskrzydłą panamę.

– W łodzi leży trup – wyjaśnił. – Przepraszam, ale jako jedyny przedstawiciel wenezuelskiego rządu w promieniu stu kilkudziesięciu kilometrów muszę zbadać, co się stało.

– Możemy się przyłączyć? – spytała Gamay.

– Oczywiście. Nie jestem Sherlockiem Holmesem, więc przyda się każde doświadczone, bystre oko. Może to państwa zainteresować. Ten jegomość twierdzi, że zmarły to człowiek-duch… Wyjaśnię wszystko później – przyrzekł Ramirez, widząc zaciekawienie gości.

Szybko wyszli z domu i, mijając po drodze chaty, udali się nad brzeg rzeki. Nad wodą zastali gromadę milczących Indian i próbujące zerkać im zza nóg dzieci. Kobiety trzymały się z daleka. Kiedy nadszedł doktor Ramirez, mężczyźni rozstąpili się. Przy pomoście zacumowano ozdobioną rzeźbami pirogę, pomalowaną na biało, z niebieskim pasem, który biegł od rufy po sam dziób.

W pirodze leżał na wznak martwy młody Indianin. Podobnie jak ci z wioski, włosy miał równo przycięte, a na biodrach opaskę. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Tubylcy tatuowali ciała i malowali kości policzkowe szkarłatną farbą, by uchronić się przed złymi duchami. Tymczasem nos, podbródek i ręce tego w łodzi pomalowane były na niebiesko, a reszta ciała na biało. Kiedy doktor Ramirez pochylił się nad pirogą, jego cień spłoszył zielone muchy, których buczący rój zerwał się z piersi trupa, odsłaniając okrągłą, ziejącą dziurę.

Paul wstrzymał oddech.

– To wygląda na ranę od kuli – ocenił.

– Istotnie – zgodził się Ramirez. – Nie przypomina rany od dzidy czy strzały.

Po kilkuminutowej rozmowie z mieszkańcami wioski przetłumaczył ich słowa Troutom.

– Kiedy rzeka przyniosła tę pirogę, łowili ryby. Rozpoznali w niej łódź ludzi-duchów i wystraszyli się. Podpłynęli do niej, bo wydawała się pusta. Gdy w środku zobaczyli trupa, chcieli ją puścić z prądem. Ale się rozmyślili, bo się zlękli, że jego duch powróci i będzie ich prześladował za to, że nie wyprawili mu porządnego pogrzebu. Więc przywieźli go tutaj i zwalili kłopot na moją głowę.

– Dlaczego mieliby się bać tych… ludzi-duchów? – spytała Gamay.

Doktor skubnął koniec gęstego siwego wąsa.

– Chulo, jak nazywają tu plemię, do którego należy zabity, żyją podobno za Wielkim Wodospadem. Tubylcy uważają ich za duchy zrodzone z mgły. Nikt nie wrócił żywy z ich terytorium. – Ramirez wskazał na pirogę. – Jak widzicie, jest to człowiek z krwi i kości, tak jak my.

Sięgnął do pirogi po leżącą przy zabitym skórzaną torbę. Mieszkańcy wioski cofnęli się, jakby były w niej zarazki dżumy. Ramirez porozmawiał po hiszpańsku z jednym Indianinem, a potem tubylcy rozeszli się.

– Boją się zmarłego – wyjaśnił. – Czy pomoże mi pan wciągnąć tę łódź na brzeg? Przekonałem ich, żeby wykopali dół. Nie na ich cmentarzu. Na drugim brzegu rzeki, gdzie i tak nikt nie chodzi. Szaman postawi na grobie nieboszczyka dość totemów, aby powstrzymać go od wycieczek. – Uśmiechnął się. – Bliskość trupa wzmocni jego pozycję. Gdyby nie spełniło się któreś z jego zaklęć, zawsze może powiedzieć, że to wina ducha zmarłego. Łódź puścimy samopas z prądem rzeki, żeby duch podążył za nią.

Paul przyjrzał się fachowo wykonanej pirodze.

– Szkoda zmarnować tak piękny egzemplarz sztuki szkutniczej. Ale spokój jest najważniejszy – powiedział i chwycił za jeden koniec łodzi.

Ciągnąc i pchając, we trójkę niebawem wyciągnęli ją z rzeki na brzeg. Ramirez przykrył zwłoki indiańskim kocem z pirogi i wziął worek zawiązany rzemieniem.