Myślał, że kilkoma słowami zakończy tę nieprzyjemną wizytę, lecz sir Eryk miał jeszcze coś do powiedzenia.
- Jestem o tym całkowicie przekonany. Jednak chciałbym, żeby mi pan pozwolił okazać moją wdzięczność, przyjmując to...
Nie ulegało wątpliwości, w dłoni sir Eryka ukazała się szkatułka z szafirem.
Przez chwilę Morosini nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać.
- Oddaje mi pan Błękitną Gwiazdę? Ależ to czyste szaleństwo! Wiem, ile ten kamień dla pana znaczy!
- Zgodziłem się z nim rozstać, aby odzyskać żonę, a dzięki panu tak się stało! To byłoby kuszenie diabła, chcieć zachować wszystko... a ponieważ odzyskałem najcenniejszą rzecz...
Podał szkatułkę Morosiniemu, który odepchnął ją, maskując zgrabnie iście diaboliczną radość, która nim zawładnęła.
- Dziękuję, sir Eryku, ale wystarczą mi pańskie dobre intencje. Nie chcę już tego kamienia!
- Jak to? Odmawia pan?
- A tak... Powiedział mi pan pewnego dnia, że jest pan przekonany, iż szafir i ta, która była wtedy pańską narzeczoną, są nierozłączne. Od tej pory nic się nie zmieniło. Otóż, ten cenny klejnot zbyt dobrze pasuje do lady Ferrals, abym mógł marzyć o innym dla niego przeznaczeniu. Są po prostu dla siebie stworzone! - dodał z ironią, którą tylko on sam był w stanie docenić.
Cudownie było ofiarować fałszywy kamień kobiecie, która w jego oczach była tak samo sztuczna.
Ale handlarz bronią wydawał się zmieszany, żeby więc rozluźnić ciężką atmosferę, Morosini zmienił ton:
- Aby skończyć już z tą smutną historią, czy mogę spytać: odnalazł pan swoje auto i szwagra?
- Auto tak. Porzucili je przy Porte Dauphine. Szwagier się nie odnalazł, lecz wolę, abyśmy o nim nie mówili, żeby nie przysparzać smutku mojej żonie i hrabiemu Solmańskiemu, który bardzo przeżywa zachowanie wykolejonego syna. Zresztą ja nie złożyłem skargi i załatwiłem, by prasa się do tej sprawy nie mieszała; odnaleźliśmy moją żonę, okup i złapaliśmy porywaczy, koniec kropka! Nazwisko Solmański nie zostanie skalane. Hrabia wraca do Warszawy w najbliższych dniach, a my wyjeżdżamy jutro do naszego zamku w Devonie, gdzie do nas dołączy później, kiedy rana na jego honorze nieco się zagoi...
Aldo skłonił się przed tym zdecydowanie nieodgadnionym człowiekiem. Musiał być święty lub ślepo zakochany, aby zachować się z taką wielkodusznością.
Zasługiwał na pokłon.
- Mogę tylko panu przytaknąć... i życzyć szczęścia...
- Czy wraca pan do Wenecji?
- Jeszcze dziś wieczór... z radością, której nie potrafię wyrazić.
Aldo nie zamienił z Anielką ani słowa. Nie napotkał nawet jednego jej spojrzenia, lecz ujął dłoń, którą mu podała. Kiedy pochylił się nad nią prawie tak, że mógł ją dotknąć ustami, poczuł zwitek papieru wciskany między jego palce.
Chwilę potem przedziwna para się oddaliła. Aldo pośpiesznie wrócił do swego pokoju i rozwinął bilecik, który składał się tylko z kilku słów.
Muszę być posłuszna ojcu i spełnić moją pokutę. Ale kocham tylko Pana, czy Pan jeszcze w to wierzy?
Przez chwilę jego serce zabiło mocniej. Może z radości lub bliżej nieokreślonej nadziei. Jednak nieufność go nie opuszczała: widział w myślach Anielkę rozciągniętą na kanapie tamtej nocy... uśmiechającą się do Ferralsa, przyjmującą Ferralsa...
Wcisnął bilecik głęboko do kieszeni, postanawiając, że więcej nie będzie o nim myślał. Ale to było trudne. Słowa z liściku tańczyły w jego głowie. Najpiękniejsze, najbardziej magiczne na świecie:.. .kocham tylko Pana... Trwało to tak długo, że stało się nie do zniesienia; być może dlatego, że do żalu, do obudzonego pożądania, doszło poczucie wstydu: sir Eryk stał się zabawką w dość podłej farsie, na którą nie zasługiwał.
Dlatego, kiedy wreszcie znalazł się w wygodnym przedziale Simplon-OrientExpressu, sunącego przez uśpione burgundzkie wioski, otworzył okno, wyjął z kieszeni jedyny list miłosny, jaki dostał od Anielki, i podarłszy go na drobne kawałki, pozwolił, by porwał go wiatr. Dopiero wtedy mógł zasnąć.
Trzy miesiące później
Na Wyspie Umarłych
Czarna gondola ze skrzydlatymi lwami płynęła w stronę wyspy-cmentarza San Michele. Aldo Morosini, oparty na aksamitnych, amarantowych poduszkach, patrzył, jak zbliża się biały mur, który otaczał ciemną i gęstą masę strzelistych cyprysów.
Co roku książęta z rodu Morosinich udawali się na cmentarz, by złożyć kwiaty w kaplicy nagrobnej donny Felicji, z domu Orsini, w rocznicę jej śmierci. Aldo nigdy nie zaniedbał tego zwyczaju, lecz dzisiaj jego wyprawa nabierała podwójnego sensu dzięki wiadomości, jaką otrzymał przed tygodniem od bankiera z Zurychu: 25 tego miesiąca, około 10 rano, na wyspie San Michele. S.A.
Tych kilka słów przyniosło Morosiniemu znaczną ulgę.
Od blisko dwóch miesięcy po powrocie do domu Aldo niepokoił się niewyjaśnionym brakiem wiadomości. Nie dostał żadnej odpowiedzi na wiadomość wysłaną z Paryża, w której donosił o sukcesie pierwszej misji. Obawiał się, czy jakaś katastrofa nie zniweczyła dzieła Kulawego. Na szczęście nie.
Zapowiadał się piękny dzień. Ciężkie, upalne, letnie powietrze, w którym Wenecja dusiła się co roku, ochłodziło się po wielkiej burzy, która przeszła nad miastem poprzedniego wieczoru. Laguna stała się gładka i lśniła w lekkim słońcu. Spokój poranka przerywał jedynie krzyk morskich ptaków. Gondola, prowadzona zdecydowaną ręką Ziana -Aldo za nic w świecie nie wziąłby jednej z tych łodzi motorowych, by udać się z wizytą do swoich drogich księżniczek - przecinała leniwie spokojną taflę wody, zbliżając się do miasta zmarłych. Aldo, jak zawsze, miał wrażenie, że dotarł na kraj świata żywych, i że płynie do jakiejś niebiańskiej Jerozolimy, gdyż San Michele przypominała mu białe pałace otoczone bujną roślinnością, które podziwiał przed wojną podczas pewnej niezapomnianej podróży do Indii. Wyrastały nagle pośrodku tafli jeziora, w którym przeglądały się jak w lustrze.
Kiedy gondola dotarła do budynku z kolumnami i marmurowymi schodami sięgającymi aż do wody, Aldo zeskoczył na ziemię, wziął olbrzymi bukiet i wszedł na cmentarz, witany przyjaźnie przez strażnika, którego znał z dawien dawna. Skręcił w jedną z alej wysadzanych smukłymi cyprysami, gdzie snuły się jeszcze cienkie wstęgi niedawnej mgły. Wokół stały groby zwieńczone białymi krzyżami, wszystkie podobne i obficie ukwiecone. Gdzieniegdzie wznosiła się arystokratyczna kaplica, której mieszkańcy chcieli mieć pewność, że tu zostaną zostawieni w spokoju. W rzeczywistości mieszkańcy grobów byli tu tylko przejściowo: z braku miejsca i pomimo rozciągłości cmentarza, szczątki ludzkie zabierano po dwunastu latach i przewożono do specjalnej kostnicy.
Aldo lubił cmentarz San Michele, gdyż uważał, że nie jest smutny. Wszystkie te białe krzyże wystające z masy wielokolorowych bukietów przypominały klomb przykryty śniegiem.
Miejsce wiecznego spoczynku było wyludnione. Wyjątek stanowiła stara kobieta w żałobie, pogrążona w modlitwie nad jednym z grobowców, z różańcem z bukszpanu spływającym z jej rąk. Dopiero gdy dotarł do rodzinnej kaplicy zobaczył księdza lub kogoś, kogo wziął za księdza. Długa, trochę za obszerna czarna suknia i okrągła fryzura mogły należeć do przedstawicieli wielu Wschodnich Kościołów, podobnie jak broda i burza włosów, lecz szybko zrozumiał, że już gdzieś widział te piękne dłonie i imponującą laskę z mahoniu. Stojąc przed drzwiami z brązu, z pochyloną głową, człowiek ten zdawał się pogrążony w głębokiej medytacji i Aldo postanowił mu nie przeszkadzać. Był pewien, że za przyciemnionymi okularami ukryte jest jedno oko w ciemnoniebieskim kolorze, głębokim jak szafir, i że to Szymon Aronow we własnej osobie...