Выбрать главу

Samuel R. Delany

Babel-17

Dedykuję tę książkę Bobowi Folsomowi, aby wyjaśniła mu choć trochę to, co stało się zeszłego roku.

Wszystkie epigrafy w Babel-17 to fragmenty wierszy Marilyn Hacker. Większość z nich pochodzi z wierszy, które potem znalazły się w tomie Presentation Piece (Marilyn Hacker, Viking Press, Nowy Jork 1974) i Separations (Marilyn Hacker, Alfred A. Knopf, Nowy Jork, 1976). Kilka z nich to starsze wersje niż te, które znalazły się w antologiach.

S.R.D.

Nic tak idealnie nie odzwierciedla cywilizacji jak mowa. Jeśli nasza znajomość mowy, lub ona sama, nie jest jeszcze doskonała, to samo dotyczy cywilizacji.

Mario Pei

CZĘŚĆ PIERWSZA

RYDRA WONG

…Oto pierścień dwuznaczności.

Elektryczne widma tańczą na ulicy.

Niejednoznaczność pęta ukryte w cieniu rysy

chłopców, którzy nie są chłopcami; wybryk ciemności

wysusza pełne usta ku starości

lub przycina je do ostrza brzytwy; chlapie kwasem

na bursztynowy policzek, gładzi

krocze, albo roztrzaskuje się o spojenie łonowe

i zagłębia w mrocznym skrzepie krwawiącym w piersi

rozpraszanym przez ruch albo przebłysk światła

przez który usta pęcznieją i zaczynają ociekać krwią.

Mówią, że dziwki malują usta krwią.

Mówią, że ten sam tłum sączy się ulicą

I wraca, jak dryfujące drewno

Naprzeciwko przypływowi, odciągany zmywem

By znów chlapnąć na piasek

By wyszarpnąć się i odpłynąć

Dryfujące drewno; wąskie biodra, płynne oczy,

Szeroko rozrzucone ramiona i szorstkie dłonie

Szakale o szarych pyskach klęczą przed swą ofiarą.

Kolory znikają o poranku

Gdy maruderzy ciągnący ku zachodnim dokom na rzece

Spotykają młodych marynarzy przechadzających się ulicą ku stoczni…

Pryzmat i obiektyw

1.

Portowe miasto.

Dymy pokrywają tu niebo jak rdza, pomyślał generał. Gazy przemysłowe omywają wieczór pomarańczem, barwą łososia, purpurą, w której jest za dużo czerwieni. Na zachodzie wznosiły się i opadały statki transportowe, przerzucając ładunki z gwiazdocentrów i satelitów, boleśnie raniąc chmury. To także przeklęte, biedne miasto, myślał generał, skręcając za róg przy krawężniku zasypanym śmieciami.

Od dnia Inwazji mordercze embarga — aż sześć — dławiły miasto, którego przetrwanie zależało od tętnienia krwiobiegu, jakim był międzygwiezdny handel. Jakże mogło funkcjonować, obłożone sekwestrem? Sześć razy w ciągu dwudziestu lat zadawał sobie to pytanie. Odpowiedź? Nie mogło.

Panika, zamieszki, pożary, dwukrotnie kanibalizm…

Generał odwrócił wzrok od rysujących się na tle nieba wież załadowczych, które sterczały między rozlatującą się kolejką jednoszynową a zasmolonymi budynkami. Ulice były tu mniejsze, zatłoczone transportowcami, nielicznymi gwiazdowcami w zielonych mundurach i istną hordą bladych, porządnych ludzi, którzy zarządzali zawiłym chaosem służb celnych. Teraz są milczący, pomyślał generał, skupieni na domu lub pracy. A przecież ci wszyscy ludzie od dwudziestu lat żyją pod okupacją. Głodowali za czasów embarga, wybijali okna, szabrowali, uciekali z krzykiem przed wodą ze strażackich węży, ogryzali mięso z ludzkiego ramienia odwapnionymi zębami.

Kim jest to ludzkie zwierzę? Zadawał sobie to abstrakcyjne pytanie, by zamazać wiersze pamięci. Będąc generałem łatwiej było zadawać pytania o „ludzkie zwierzę” niż o kobietę, która podczas ostatniego embarga siedziała na środku chodnika, opierając na nodze niemowlę wyglądające jak szkielet, czy o trzy wymizerowane nastolatki, które zaatakowały go na ulicy z brzytwami (syczała przez brązowe zęby, gdy metalowe ostrze połyskiwało przy jego piersi: „No, chodź tu, befsztyku, chodź, mielonko…”; musiał się bronić, używając karate), czy ślepego mężczyznę, który szedł aleją i krzyczał.

Bladzi, porządni ludzie, którzy mówili cicho, którzy zawsze się zawahali, zanim na ich twarzach utrwalił się jakiś wyraz, z bladymi, solidnymi, patriotycznymi ideami: pracować na rzecz zwycięstwa nad Najeźdźcami; Alona Star i Kip Rhyak byli świetni w Gwiezdnych wakacjach, ale Ronald Quar jest najlepszym poważnym aktorem. Słuchali muzyki Hi Lite’a (czy rzeczywiście słuchali, zastanawiał się generał, podczas tych powolnych tańców, gdzie nikt nikogo nie dotykał). Stanowisko celnika to pewna praca.

Praca bezpośrednio w Transporcie wyglądała może na bardziej ekscytującą i zabawną, ale tylko wtedy, gdy się ją oglądało w filmach. W rzeczywistości ci wszyscy dziwni ludzie…

Bardziej inteligentni i wyrafinowani rozmawiali o poezji Rydry Wong.

Często mówili też o Inwazji, używając jakiejś setki fraz uświęconych przez dwadzieścia lat powtarzania ich w wiadomościach i w gazetach. Rzadko wspominali o embargu i nazywali je tylko tym jednym słowem.

Weźmy dowolnych z nich, weźmy i milion. Kim oni są? Czego chcą? Co by powiedzieli, gdyby mieli szansę cokolwiek powiedzieć?

Rydra Wong stała się głosem tego stulecia. Generał przypomniał sobie gładkie zdanie z hiperbolicznej recenzji. Co za paradoks: przywódca militarny miał teraz poznać Rydrę Wong w celach militarnych.

Światła uliczne zapaliły się i w szybie baru odbiła się jego postać. Dobrze, że dziś nie mam na sobie munduru. Zobaczył wysokiego, muskularnego mężczyznę, na którego pobrużdżonej twarzy malował się autorytet nabyty przez pół stulecia. Czuł się niezręcznie w szarym cywilnym garniturze. Zanim osiągnął trzydziestkę, na ludziach, których poznawał, robił wrażenie „wielkiego i nieporadnego”. Potem — a zmiana ta zbiegła się z Inwazją — „potężnego i despotycznego”.

Gdyby Rydra Wong chciała się z nim spotkać w Kwaterze Głównej Sojuszu, czułby się o wiele bezpieczniej. Przyszedł więc w cywilnym ubraniu, nie w zielonym mundurze gwiazdowca. Bar był dla niego czymś nowym. A ona była najsłynniejszą poetką w pięciu zbadanych galaktykach. Po raz pierwszy od wieków poczuł się nieporadnie.

Wszedł do środka.

— Mój Boże, ależ ona jest piękna — wyszeptał, nie musząc nawet wyszukiwać jej pośród innych kobiet. — Taka piękna; na zdjęciach nie było widać…

Spojrzała na niego (a postać w lustrze za ladą zobaczyła go i odwróciła się od niego), wstała z barowego stołka i uśmiechnęła się.

Podszedł, ujął jej dłoń, a słowa „Dobry wieczór, panno Wong” obracał na języku tak długo, aż połknął je, nie wypowiedziawszy. I oto ona miała przemówić.

Na ustach miała szminkę barwy miedzi, a źrenice jej oczu przypominały wykute miedziane dyski.

— Babel-17 — rzekła. — Jeszcze go nie rozpracowałam, panie generale.

Ubrana była w sukienkę z dzianiny barwy indygo, a jej włosy spływały na ramię jak rwący potok nocą.

— To nie jest dla mnie zaskoczeniem, panno Wong — odparł.

Zaskoczenie, pomyślał. Wong kładzie rękę na barze, opiera się o stołek, odziane w błękit biodro przesuwa się w górę, a z każdą chwilą jestem oczarowany, zaskoczony, oszołomiony. Czy mogę się zwolnić z tej wachty, czy ona naprawdę może być taka…

— Ale posunęłam się dalej niż wy, ludzie z wojska.

Na delikatnej linii jej ust pojawił się jeszcze delikatniejszy uśmiech.

— Spodziewałem się tego po pani, panno Wong, więc tym też nie jestem zaskoczony.