Выбрать главу

— To tutaj wytwarzają coraz większe i lepsze rodzaje broni? — dopytywał się Ron.

— Także mniejsze, ale bardziej śmiercionośne. Przypuszczam, że czegoś się o tym dowiemy.

— Te ’róby sabotażu… — wtrącił Mosiądz. Rydra powiedziała im pokrótce, co się dzieje. — Wystarczy jakiś skuteczny sabotaż tutaj i mamy duży ’roblem na wojnie z Najeźdźcami.

— To chyba najbardziej precyzyjne trafienie, jakie może im przyjść do głowy. Poza Kwaterą Główną Sojuszu.

— Będziesz w stanie ich powstrzymać? — spytał Ślimak.

Rydra wzruszyła ramionami i zwróciła się do buzującej obecności bezcielesnej załogi.

— Mam parę pomysłów. Posłuchajcie, zamierzam was poprosić, żebyście dziś wieczorem zachowali się nieco nieuprzejmie i trochę poszpiegowali. Oko, zostajesz na statku i dopilnujesz, żeby nikogo poza tobą tu nie było. Ucho, kiedy wyruszymy do barona, masz być niewidzialne i nie oddalać się ode mnie dalej niż na dwa metry, aż wrócimy na statek. Nos, ty przesyłasz wiadomości tam i z powrotem. Dzieje się tu coś, co mi się nie podoba. Nie wiem, czy to tylko moja wyobraźnia, czy coś rzeczywistego.

Oko powiedziało coś złowieszczego. W zwykłych warunkach cieleśni mogli rozmawiać z bezcielesnymi — i pamiętać potem tę rozmowę — tylko dzięki używaniu specjalnego sprzętu. Rydra rozwiązała problem w ten sposób, że błyskawicznie tłumaczyła wszystko na baskijski, zanim słabe synapsy zaczęły pękać. Choć oryginalne słowa przy tym ginęły, tłumaczenie pozostawało: te popękane płytki drukowane to nie wytwór twojej wyobraźni, takie było sedno w baskijskim.

Spoglądała na załogę z coraz większym dyskomfortem. Gdyby ktoś spośród dzieciaków czy oficerów stał się po prostu psychotycznie destrukcyjny, pojawiłoby się to w jego psychoindeksie. A tymczasem wśród nich był ktoś świadomie destrukcyjny. To bolało jak niewidoczna drzazga w podeszwie stopy, która kłuje, gdy próbujemy stanąć. Rydra pamiętała uczucie, które towarzyszyło jej podczas nocnych poszukiwań. Duma. Ciepłe uczucie dumy, gdy obserwowała, jak ich funkcje przeplatają się, gdy przemierzali drogę wśród gwiazd. Ciepło wiązało się z uczuciem ulgi; wiedziała, co się może stać z „maszyną zwaną statkiem”, kiedy „maszyna zwana załogą” nie pracuje precyzyjnie i w doskonałej harmonii. Chłodne uczucie dumy w innej części jej umysłu, łatwość, z jaką się dogadywali: dzieciaki, bez doświadczenia w pracy i w życiu; dorośli, tak bliscy nieprzyjemnych sytuacji, które mogłyby pozostawić rysy na ich wygładzonej skuteczności i stworzyć psychiczne rzepy służące do przyczepiania się do siebie nawzajem. Ale wybrała ich: a statek, jej świat, był tak pięknym miejscem, gdzie można chodzić, żyć i pracować przez całą podróż.

Gdzieś jednak czaił się zdrajca.

To jakieś krótkie spięcie. Gdzieś w raju, teraz… — przypomniała sobie, patrząc na załogę. Gdzieś w raju, teraz, wąż, wąż. Te pęknięte płytki mówiły jej: wąż chce zniszczyć nie tylko mnie, lecz także cały statek, całą załogę, całą zawartość. Powoli. Żadnych ostrzy połyskujących nocą, żadnych strzałów zza węgła, żadnego sznura owiniętego wokół szyi po wejściu do ciemnej kajuty. Babel-17 — czy jest język wart tego, by kłaść na szali swoje życie?

— Ślimaku, baron chce, żebym przyszła trochę wcześniej i zapoznała się z najnowszymi metodami mordowania. Przygotuj dzieci w miarę wcześnie, dobrze? Teraz wychodzę. Oko i Ucho, na pokład.

— Tak jest, pani kapitan — odparł Ślimak.

Bezcielesna załoga przeszła w tryb niedostrzegalny.

Rydra przechyliła dysk nad rampą i pomknęła, oddalając się od dyskutujących młokosów i oficerów zastanawiających się nad przyczyną jej niepokoju.

3.

— Prymitywne, barbarzyńskie uzbrojenie. — Baron wskazał gestem rząd plastikowych pojemników o coraz większych rozmiarach, umieszczonych na regale. — Co za wstyd, że tracimy czas na takie prymitywne ustrojstwa. To małe może zdemolować obszar o powierzchni jakichś stu trzydziestu kilometrów kwadratowych. Te większe zostawiają krater o głębokości ponad czterdziestu kilometrów i szerokości osiemdziesięciu. Co za barbarzyństwo. Bałbym się ich użyć. To coś po lewej jest bardziej subtelne: eksploduje raz i niszczy sporych rozmiarów budynek, ale sam pancerz bomby pozostaje nietknięty i ukryty pod gruzami. Sześć godzin później eksploduje ponownie i tym razem dokonuje zniszczeń na miarę solidnej bomby atomowej. Zostawia ofiarom wystarczająco dużo czasu na to, żeby ściągnąć służby ratunkowe, robotników, siostry Czerwonego Krzyża, czy jak tam nazywają ich Najeźdźcy, całe tłumy ekspertów, którzy mają ocenić rozmiary zniszczeń. I wtedy bum. Opóźniona eksplozja wodorowa, krater o średnicy pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu kilometrów. Nie czyni aż tak dużych szkód fizycznych jak najmniejsza z pozostałych, ale pozwala się pozbyć dużej ilości sprzętu i krzątających się dobroczyńców. Ale to i tak broń uczniaka. Trzymam ją w mojej prywatnej kolekcji tylko po to, żeby pokazać, że mamy standardowe wyposażenie.

Kroczyła za nim; przeszli pod łukowatym sklepieniem do następnej sali. Pod ścianami stały witryny, a na środku pomieszczenia pojedyncza gablota.

— A teraz coś, z czego jestem szczególnie dumny. — Baron podszedł do gabloty i przezroczyste ściany stanęły otworem.

— A co to właściwie jest? — spytała Rydra.

— A jak pani sądzi?

— Kawałek skały.

— Odłamek metalu — poprawił baron.

— To materiał wybuchowy czy coś szczególnie twardego?

— Nie wybucha — uspokoił ją. — Ma wytrzymałość na rozciąganie większą niż stal tytanowa, ale posiadamy o wiele mocniejsze tworzywa sztuczne.

Rydra już miała wyciągnąć rękę, ale najpierw zapytała:

— Czy mogę wziąć go do ręki i przyjrzeć mu się?

— Wątpię — odparł baron. — Proszę spróbować.

— Co się stanie?

— Niech się pani sama przekona.

Sięgnęła, by wziąć do ręki obły odłamek. Jej dłoń zatrzymała się na powietrzu jakiś centymetr nad powierzchnią. Przesunęła palce niżej, żeby do dotknąć, ale zjechały w bok. Rydra zmarszczyła czoło.

Przesunęła dłoń w lewo, ale ta znalazła się po drugiej stronie dziwnego odłamka.

— Chwileczkę. — Baron uśmiechnął się i podniósł kawałek. — Gdyby zobaczyła pani coś takiego leżącego na ziemi, nie zastanawiałaby się pani za długo, prawda?

— To jest trujące? — podsunęła Rydra. — Czy to fragment czegoś większego?

— Nie. — Baron z namysłem odwrócił odłamek. — Po prostu wysoce wybiórcze. I uczynne. — Uniósł rękę. — Wyobraźmy sobie, że potrzebuje pani pistoletu. — W ręce barona tkwił teraz smukły wibropistolet; nigdy nie widziała takiego modelu. — Albo klucza szwedzkiego. — Teraz trzymał w dłoni klucz o długości pół metra. Poprawił coś w uchwycie. — Albo maczety. — Ostrze zalśniło, gdy cofnął ramię. — Albo małej kuszy. — Miała uchwyt jak pistolet i cięciwę nie dłuższą niż trzydzieści centymetrów. Sprężyna była podwójna i przymocowana półcentymetrowymi wkrętami. Baron pociągnął za spust — nie było strzały — rozległo się puknięcie, a po nim nieustająca wibracja naciągu, którego zęby zgrzytały o siebie.

— To jakieś złudzenie — powiedziała Rydra. — Dlatego nie mogę tego czegoś dotknąć.

— Metalowy przebijak — oznajmił baron. W jego dłoni pojawił się młotek z bardzo cienką główką. Stuknął nim o dno gabloty, w której przechowywał tę „broń”. Rozległ się ostry szczęk. — Proszę spojrzeć.