Ron siedział teraz po turecku, z przedramionami na kolanach i zwisającymi dłońmi.
— Gwiazda Imperium i Jo Kometa; tyle mieliśmy zabawy z tymi opowieściami, kłóciliśmy się o różne rzeczy nad kawą po nocach, robiliśmy korekty albo zakradliśmy się do księgarń i wystawialiśmy je przed inne książki.
— Też tak robiłem — odparł. — Bo je lubiłem.
— Nawet kłócenie się o to, kto ma spać w środku, nas bawiło.
To zdanie stało się sygnałem. Ron zaczął się zbierać, jego kolana powędrowały w górę, ramiona owinęły się wokół nich, podbródek opadł.
— Ja mam oboje — powiedział. — Powinienem się cieszyć.
— Może powinieneś. A może nie. Kochają cię?
— Tak mówią.
— Kochasz ich?
— Jezu, pewnie. Rozmawiam z Mollyą, a ona próbuje mi coś wytłumaczyć, i choć nadal za dobrze nie mówi, nagle pojmuję, co chce powiedzieć…
Wyprostował się, jakby słowo, którego szukał, było gdzieś wysoko.
— To cudownie — podsunęła.
— Tak, to… — Spojrzał na nią. — To cudowne.
— A ty i Calli?
— Calli jest jak wielki stary niedźwiedź, a ja mogę się z nim droczyć i bawić. Ale problem to on i Mollya. On jej ciągle za dobrze nie rozumie. A że ja jestem najmłodszy, on uważa, że powinien się szybciej uczyć. Tak nie jest, więc trzyma się od nas z daleka. Jak wpada w dziwny nastrój, ja sobie zawsze z nim poradzę. Ale ona jest nowa i myśli, że on się na nią złości.
— Chcesz wiedzieć, co robić? — spytała Rydra po chwili.
— A wie pani?
Skinęła głową.
— To boli bardziej, jeśli między nimi dzieje się coś złego, a ty myślisz, że nie da się nic zrobić. Ale łatwo to naprawić.
— Dlaczego?
— Bo oni cię kochają.
Czekał.
— Calli wpada w dziwny nastrój, a Mollya nie wie, jak sobie z tym poradzić.
Skinął głową.
— Mollya mówi innym językiem, a Calli nie umie sobie z tym poradzić.
Znów skinięcie.
— Potrafisz się porozumiewać z obojgiem. Nie możesz robić za pośrednika, to się nigdy nie sprawdzi. Ale możesz nauczyć ich oboje tego, co już umiesz.
— Nauczyć?
— Co robisz z Callim, kiedy wpada w ten swój nastrój?
— Ciągnę go za uszy — odparł Ron. — On mi mówi, żebym przestał, aż w końcu zaczyna się śmiać, a potem tarzamy się po podłodze.
Rydra skrzywiła się.
— Nie jest to standardowe rozwiązanie, ale jeśli działa, to świetnie. Pokaż Mollyi, jak to zrobić. Jest wysportowana. Niech poćwiczy na tobie, jeśli będzie trzeba.
— Nie lubię, jak ktoś ciągnie mnie za uszy — odparł.
— Czasem trzeba się trochę poświęcić.
Próbowała się nie uśmiechnąć, ale nie udało się.
Ron potarł płatek ucha opuszką kciuka.
— Pewnie tak.
— A ty musisz nauczyć Callego różnych słów, za pomocą których będzie mógł porozumieć się z Mollyą.
— Tylko że ja czasem sam nie znam słów. Po prostu zgadywanie idzie mi lepiej niż jemu.
— A gdyby znał słowa, pomogłoby mu to?
— Na pewno.
— Mam w kajucie podręczniki do kiswahili. Możesz je zabrać, jak wrócimy na statek.
— Tak, to by się przydało. — Zamilkł i znów schował się w liściach. — Ale Calli w ogóle dużo nie czyta.
— Pomożesz mu.
— Mam go uczyć?
— Tak.
— I sądzi pani, że to zrobi?
— Żeby zbliżyć się do Mollyi? Jak myślisz?
— Pewnie tak. — Ron nagle wstał, jakby rozplątał się metalowy węzeł. — Zrobi.
— Idziesz do środka? Za parę minut kolacja.
Obrócił się w stronę balustrady i spojrzał w jaskrawe niebo.
— Ładną tu mają tarczę.
— Żeby się chronić przed spaleniem przez Bellatrix.
— Więc nie muszą się zastanawiać nad tym, co robią.
Brwi Rydry powędrowały w górę. Nadal się martwi o to, co jest dobre, a co złe, nawet w samym środku nieporozumienia wśród załogi.
— Nad tym też — odparła i zaczęła myśleć o wojnie.
Napięcie jego mięśni powiedziało jej, że przyjdzie później, bo chce jeszcze pomyśleć. Ruszyła w stronę podwójnych drzwi, a następnie klatką schodową w dół.
— Widziałem, jak pani wychodziła, i pomyślałem, że poczekam tu na pani powrót.
Déjà vu, pomyślała. Ale nie mogła nigdzie spotkać tego człowieka. Błękitnoczarne włosy na twarzy pobrużdżonej, ale należącej do kogoś, kto nie miał jeszcze trzydziestu lat. Odsunął się, by zrobić jej miejsce na schodach, z niewiarygodną oszczędnością ruchów. Patrzyła to na jego ręce, to na twarz, oczekując jakiegoś ruchu, który coś zdradzi. Odwzajemnił spojrzenie, nie zdradzając się żadnym gestem, po czym obrócił się i skinął w kierunku tłumu poniżej. Wskazał na barona, który stał samotnie pośrodku sali.
— Ale ten Kassjusz ma głodne wejrzenie[1].
— Ciekawe, jak bardzo jest głodny? — odparła Rydra, czując się dziwnie.
Baronowa przedzierała się przez tłum w stronę męża, pewnie po to, by spytać, czy powinni siadać do stołu, czy też poczekać jeszcze pięć minut, albo może zasięgnąć jego rady w sprawie jakiejś równie ważkiej decyzji.
— Ciekawe, jak wygląda małżeństwo między parą takich ludzi? — rzekł nieznajomy z ascetycznie protekcjonalnym rozbawieniem.
— Pewnie stosunkowo nieskomplikowanie — rzekła Rydra. — Nie mają nic lepszego do roboty poza martwieniem się o siebie.
Uprzejme, lecz badawcze spojrzenie. Nie zamierzała tego objaśniać, więc nieznajomy zwrócił się znów w stronę tłumu.
— Robią takie śmieszne miny, kiedy patrzą w górę, żeby zobaczyć, czy to pani, pani Wong.
— Łypią — rzekła krótko.
— Jamraje. Wyglądają jak stado jamrajów.
— Ciekawa jestem, czy to z powodu sztucznego nieba wyglądają tak niezdrowo?
Czuła, jak wycieka z niej kontrolowana wrogość.
Zaśmiał się.
— Jamraje z talasemią!
— W rzeczy samej. Pan nie jest ze Stoczni? — Jego cera miała barwę, która zbladłaby pod sztucznym niebem.
— W istocie to jestem, droga pani.
Zaskoczona, już miała wypytywać go o szczegóły, ale z głośników nagle padło:
— Panie i panowie, podano do stołu.
Towarzyszył jej podczas drogi w dół, ale gdy od zanurzenia się w tłum dzieliły ją dwa albo trzy kroki, zauważyła, że znikł. Ruszyła do sali jadalnej sama.
Baron i baronowa czekali na nią w sklepionym przejściu. Baronowa ujęła ją za ramię, a orkiestra kameralna na podeście sięgnęła po instrumenty.
— Proszę tędy.
Maszerowała obok pulchnej matrony przez tłum ludzi kłębiących się bezładnie przy stole o kształcie węża, który sam wił się i wyginał.