Czuła, jak półprzymknięte powieki opierają się na gałkach ocznych. Otworzyła je i natrafiła na siatkę zabezpieczającą. Z zapartym tchem cofnęła się i obróciła, by popatrzeć na pokój.
Nie.
Nie popatrzyła na pokój.
„Cośnęła” na „coś”. Pierwsze coś było malutką jednostką języka, która implikowała coś natychmiastowego, ale biernego, wrażenie, które mogło być słuchowe, węchowe, jak i wzrokowe. Drugim czymś były trzy równie maleńkie fonemy, które łączyły się na różnych wysokościach tonów: jeden to wskaźnik, który ustalał rozmiar pomieszczenia na niecałe trzy czwarte metra sześciennego, drugi opisywał kolor i ewentualną substancję, z jakiej wykonano ściany — jakiś błękitny metal — zaś trzeci był obszarem zablokowanym dla cząstek, które powinny opisywać funkcję pokoju, kiedy go odkryła, jakiś rodzaj gramatycznej przywieszki, za pomocą której mogła opisać całe doświadczenie, używając tylko jednego symbolu, gdy go potrzebowała. Wszystkie cztery dźwięki brzmiały na jej języku i w umyśle krócej niż jedno nieporadne „ó” w słowie „pokój”. Babel-17; odczuła to już wcześniej, przy innych językach: otwarcie, rozszerzenie, umysł zmuszony do nagłego rozwoju. Ale teraz przypominało to nagłe wyostrzenie obiektywu, który latami dawał nieostry obraz.
Usiadła znowu. Funkcja?
Do czego używano tego pomieszczenia? Uniosła się wolno, a sieć oplotła ją dookoła piersi. Jakiś szpital. Spojrzała w dół na… nie na „siatkę”, ale na trzyczęściową różnicę samogłosek, z których każda opisywała jeden nacisk trzyczęściowych więzów, tak że najsłabsze punkty w sieci były opisane dźwiękiem, przy którym różnica osiągała najmniejszą wartość. Uświadomiła sobie, że cała sieć się rozwinie, jeśli przetnie się nici w tych trzech punktach. Gdyby jednak próbowała ją rozerwać, lecz nie nazwała jej w nowym języku, sieć wytrzymałaby bez najmniejszego problemu. Przejście od „zapamiętanego” do „znanego” nastąpiło, gdy była…
Gdzie ona była? Niepokój, ekscytacja, strach! Zmusiła się, by znów myśleć po angielsku. Myślenie w Babel-17 przypominało oglądanie dna studni, o której jeszcze chwilę wcześniej sądziło się, że ma tylko parę metrów głębokości. Poczuła zawrót głowy.
Znalezienie pozostałych poszło błyskawicznie. Mosiądz wisiał w wielkim hamaku na przeciwległej ścianie — dostrzegła żółty pazur wystający z oczka sieci. W dwóch mniejszych hamakach na kolejnej ścianie musiały wisieć dzieciaki z plutonu. Nad jedną krawędzią dostrzegła lśniące, czarne włosy: śpiący Carlos. Nie widziała, kim jest trzeci. Ciekawość objawiła się w postaci małej, nieprzyjemnej pięści, wbitej w dolną część brzucha i pulsującej natarczywie.
I wtedy ściana zbladła.
Rydra już miała podjąć próbę jakiegoś ustalenia, gdzie się znajduje, jeśli nie w czasie i w przestrzeni, to przynajmniej w obrębie jakiegoś zbioru możliwości. Widząc blednącą ścianę, zaniechała próby. Patrzyła.
Bladość pojawiła się w górnej części ściany, z lewej strony. Rozżarzyła się, potem stała się przezroczysta i w powietrzu uformował się jęzor metalu, który łagodnie wysunął się w jej stronę.
Trzej mężczyźni:
Najbliższy, u szczytu rampy, miał twarz jak grubo ciosaną i luźno poskładaną z brązowej skały. Nosił staroświeckie odzienie, jakiś pierwowzór peleryny konturowej. Automatycznie dopasowywało się do kształtu ciała, ale było wykonane z porowatego plastiku i wyglądało raczej jak pancerz. Czarny, wielowarstwowy materiał opadał mu na jedno ramię i rękę. Znoszone sandały były wiązane za pomocą sznurowadeł kończących się wysoko na łydce. Kępki futra pod rzemieniami zapobiegały otarciom. Jedyną oznaką operacji kosmetochirurgicznej były sztuczne, srebrne włosy i zaczesane do góry metaliczne brwi. Z rozciągniętego płatka usznego zwisał cienki, srebrny kolczyk. Osobnik dotknął kabury wibropistoletem na brzuchu i patrzył to na jeden hamak, to na drugi.
Drugi mężczyzna stanął z przodu. Był smukły: fantastyczna mieszanka wynalazków kosmetochirurgii, trochę z gryfa, trochę z małpy, trochę konika morskiego: łuski, pióra, pazury i dziób przyczepiony do ciała, które, jak przypuszczała, pierwotnie miało przypominać kota. Przykucnął u boku pierwszego mężczyzny, opierając się na wydłużonych operacyjnie pośladkach i przeciągając kostkami palców po metalowej podłodze. Uniósł wzrok, gdy pierwszy mężczyzna z roztargnieniem sięgnął i podrapał go w głowę.
Rydra czekała, aż przemówią. Słowo pozwoli ich zidentyfikować: Sojusz albo Najeźdźcy. Jej umysł był gotowy na skok do dowolnego języka, jakim przemówią, wydobycie wszystkiego, co wiedziała o ich nawykach w myśleniu, tendencjach do logicznych dwuznaczności, braku obecności rygoru słownego, wszelkich dziedzinach, w których mogła zyskać przewagę.
Drugi mężczyzna cofnął się i zobaczyła trzeciego, który nadal trzymał się z tyłu. Był wyższy i bardziej potężnie zbudowany od pozostałych, ubrany w same spodnie. Miał lekko zaokrąglone ramiona. Na nadgarstkach i piętach widniały wszczepione kogucie ostrogi — czasem z czymś takim paradowali transportowcy z półświatka, znajdujący się na dole hierarchii: miały one podobne znaczenie jak kastety albo piracka trupia czaszka. Jego głowę niedawno ogolono i włosy zaczęły odrastać mu z tyłu głowy: ciemna, elektrostatyczna szczotka. Dookoła przypominającego węzeł bicepsa rozciągało się pasmo czerwonego ciała, wyglądającego jak krwisty siniak albo zaogniona blizna. Owo piętno stało się tak powszechne u bohaterów powieści awanturniczych, że prawie już straciło popularność jako godny pożałowania banał. Był to znak skazańców z więziennych jaskiń na Titinie. Miał w sobie coś tak brutalnego, że odwróciła wzrok. A zarazem coś tak wdzięcznego, że spojrzała jeszcze raz.
Dwóch mężczyzn u szczytu rampy zwróciło się do trzeciego. Czekała na słowa, by definiować, ustalać, identyfikować. Spojrzeli na nią, po czym podeszli do ściany. Rampa zaczęła się cofać.
Rydra usiadła.
— Proszę! — zawołała. — Gdzie my jesteśmy?
Srebrnowłosy mężczyzna odparł:
— „Jebel Tarik”.
Ściana znów wyglądała normalnie.
Rydra spojrzała na sieć (która w innym języku była czymś innym); jeden sznur puścił, potem następny. Naprężenie słabło, aż sieć się rozerwała i Rydra zeskoczyła na podłogę. Stojąc, zobaczyła, że drugim dzieciakiem z plutonu jest Kile, który pracował z Lizzy przy naprawach. Mosiądz zaczął się miotać.
— Siedź spokojnie — powiedziała i zaczęła rozplątywać węzły.