— Uderzy jeszcze parę razy i zginie!
Ruszył do domu po drabinę. Gdy wyszedł, stanął jak wryty: Rydra wspięła się już na wysokość czterech piątych linki zwisającej z katalpy ocieniającej róg domu. Piętnaście sekund później patrzył, jak sięga, cofa się, znów sięga po rozszalały kłębek piór. Wiedział, że nie boi się przewodu pod napięciem, sama go zamontowała. Znów iskry. Podjęła decyzję i sięgnęła. Po minucie maszerowała przez podwórko, trzymając nastroszonego ptaka w wyciągniętej ręce. Twarz miała bladą, jakby ktoś obsypał ją wapnem.
— Weź go, Mocky — powiedziała cicho, a wargi jej drżały. — Zanim coś powie i znowu się wystraszę.
A teraz, trzynaście lat później, coś innego do niej mówiło, a ona mówiła, że się boi. Wiedział, jak bardzo może się bać; wiedział też, jaką odwagę może zmobilizować, by stawić czoło swoim lękom.
— Do widzenia — powiedział. — Cieszę się, że mnie obudziłaś. Byłbym wkurzony jak wściekły pies, gdybyś nie przyszła. Dziękuję.
— To ja ci dziękuję, Mocky — odparła. — Ciągle się boję.
3.
Danil D. Appleby, który myśląc o sobie rzadko używał swojego imienia — był celnikiem — patrzył na rozkaz przez okulary w drucianych oprawkach i przesunął dłoń po rudych, przyciętych na wojskową modłę włosach.
— Cóż, tu jest napisane, że jeśli pani chce, to pani może.
— No i?
— I jest podpisany przez generała Forestera.
— Więc mam nadzieję, że będzie pan współpracował.
— Ale musi pani zatwierdzić…
— To może pan pójść ze mną i zatwierdzimy wszystko na miejscu. Nie mam czasu na wysyłanie raportów i czekanie, aż ktoś się z nimi zapozna.
— Ale nie można…
— Można. Proszę iść ze mną.
— Panno Wong, nie chciałbym spacerować po Mieście Transportu nocą.
— Ja to lubię. Boi się pan?
— Niekoniecznie, ale…
— Do rana muszę mieć statek z załogą. A tu jest podpis generała Forestera. Zgadza się?
— Tak przypuszczam…
— W takim razie idziemy. Muszę zatwierdzić załogę.
Uparta Rydra i niechętny oficer opuścili budynek z brązu i szkła.
Na przyjazd kolejki jednoszynowej czekali prawie sześć minut.
W miejscu, gdzie wysiedli, ulice były węższe, a niebo wypełniał jednostajny szum statków transportowych. Magazyny, warsztaty i sklepy przeplatały się z rozsypującymi się mieszkaniami i pensjonatami. Teren przecinała szersza ulica, kipiąca ruchem, wypełniona ładowaczami i gwiazdowcami. Mijali neonowe przybytki rozrywki, restauracje serwujące kuchnię wielu światów, bary i burdele. W tłumie celnik przygarbił się, ale maszerował szybciej, by dotrzymać kroku długonogiej Rydrze.
— Gdzie zamierza pani znaleźć…?
— Pilota? Jego muszę wybrać najpierw.
Zatrzymała się na rogu, włożyła ręce do kieszeni skórzanych spodni i rozejrzała się.
— Ktoś pani przychodzi do głowy?
— Zastanawiam się nad paroma osobami. Tędy.
Skręcili w węższą uliczkę, bardziej zatłoczoną i jasno oświetloną.
— Dokąd idziemy? Zna pani tę dzielnicę?
Zaśmiała się, ujęła go za ramię i jak tancerka prowadząca partnera bez wysiłku, pociągnęła go na stalowe schody.
— Tu?
— Był pan tu kiedyś? — spytała z niewinną ciekawością; przez chwilę poczuł się, jakby był jej eskortą.
Potrząsnął głową.
Z kawiarenki w piwnicy wynurzyła się góra czerni: mężczyzna o skórze barwy hebanu, obwieszony czerwoną i zieloną biżuterią na piersi, twarzy, ramionach i udach. Membrany wilgoci, także upstrzone klejnotami, opadały mu z ramion, kłębiły się na smukłych odnóżach, gdy pędził po stopniach.
Rydra złapała go za ramię.
— Hej, Lome!
— Kapitan Wong! — Miał wysoki głos i białe, ostre jak szpilki zęby. Odwrócił się do niej, szumiąc swoimi żaglami. Nadstawił szpiczaste uszy. — Co cię tu sprowadza?
— Lome, Mosiądz dziś walczy?
— Chcesz go zobaczyć? Tak jest, pani kapitan, i Srebrny Smok, na razie remis. Hej, szukałem cię na Denebie. I kupiłem twoją książkę. Nie mogę za dużo czytać, ale kupiłem. I nie znalazłem cię. Gdzie byłaś przez sześć miesięcy?
— Na Ziemi, uczyłam na uniwersytecie. Ale znowu lecę.
— Chcesz Mosiądza na pilota? Lecisz do Rozpadliny Specellego?
— Zgadza się.
Lome objął ją czarnym ramieniem i żagiel owinął się wokół niej, połyskując.
— Jakbyś leciała do Mgławicy Cezara, bierzesz Lome’a, zawsze Lome’a. Znam Cezara… — Skrzywił się i potrząsnął głową. — Nikt nie zna tej mgławicy lepiej.
— Jeśli tam polecę, to na pewno. Ale teraz Specelli.
— To Mosiądz będzie dobry. Pracowałaś z nim już?
— Piliśmy razem, jak siedzieliśmy przez tydzień na kwarantannie na planetoidzie w Gwiazdozbiorze Łabędzia. Wyglądało na to, że wie, co mówi.
— Mówi, mówi, mówi — szydził Lome. — Tak, pamiętam cię, kapitan, która gada. Idź i popatrz sobie, jak ten suczy syn walczy. To będziesz wiedzieć, jakim jest pilotem.
— Właśnie po to przyszłam — zwróciła się do celnika, który kulił się przy stalowej poręczy. (Boże, pomyślał, zaraz mnie przedstawi!). Przechyliła jednak tylko głowę i uśmiechnęła się. — Do zobaczenia, Lome, jak wrócę.
— Tak, tak, mówisz tak i mówisz. A potem cię pół roku nie widzę. — Zaśmiał się. Ale podobasz mi się, pani kapitan. Weź mnie kiedyś na drogę Cezara, to ci pokażę.
— Ja lecę, ty lecisz, Lome.
Rzucił jej chytre spojrzenie.
— Leć, leć, jak mówisz. Muszę iść, pani kapitan. Do widzenia. — Ukłonił się i zasalutował. — Pani kapitan Wong. — I znikł.
— Nie powinien się pan go bać — rzekła do celnika Rydra.
— Ale on… — Szukając słowa, zastanowił się, skąd wiedziała. — Skąd on jest, u licha?
— Z Ziemi. Choć przypuszczam, że raczej urodził się na trasie z Arktura na Centaura. Jego matka była Ślimakiem. Ale pewnie i tak kłamie. Lome opowiada różne rzeczy.
— Ta cała dekoracja to skutek kosmetochirurgii?
— Aha. — Rydra ruszyła po schodach.
— Dlaczego, u licha, ludzie robią sobie takie rzeczy? To takie dziwaczne. Dlatego normalni ludzie nie chcą mieć z nimi nic wspólnego.
— Marynarze tatuowali swoje ciała. Poza tym Lome nie ma nic lepszego do roboty. Pewnie od czterdziestu lat nie pracuje jako pilot.
— Nie jest dobrym pilotem? Więc po co ta cała gadka o Mgławicy Cezara?
— Na pewno ją zna. Ale on ma co najmniej sto dwadzieścia lat. Po osiemdziesiątce odruchy słabną i to już koniec kariery pilota. Włóczy się więc od jednego portowego miasta do drugiego, wie, co się ze wszystkimi dzieje, plotkuje i doradza.
Weszli do knajpy po rampie, która zwisała nad głowami pijących przy barze i stolikach jakieś dziesięć metrów pod nimi. Powyżej i z boku unosiła się niczym dym prawie dwudziestometrowa kula oświetlona reflektorami. Rydra oderwała od niej wzrok i zwróciła się do celnika.
— Walka jeszcze się nie zaczęła.
— Więc to tu się… walczy?
— Zgadza się.
— Przecież to chyba nielegalne?
— Ustawa nigdy nie została przegłosowana. Odbyła się debata, a potem sprawa ugrzęzła.
— Och…
Kroczyli między jowialnymi transportowcami, a celnik mrugał. W większości byli to zupełnie normalni ludzie, ale skutki działania kosmetochirurgii u niektórych były tak spektakularne, że nie mógł odwrócić wzroku.