Выбрать главу

– Ja, oczywiście! To przecież moje mieszkanie! Niechże pan powie od razu, co mi ukradli i zniszczyli?!

– Moment. Nie ukradli niczego…

Osłabłam z ulgi i czym prędzej z powrotem usiadłam na krześle przy stole Marioli.

– … ale może zechce nam pani pokazać jakiś dokument tożsamości. Najlepiej dowód osobisty.

Ależ proszę bardzo, w obliczu tak pięknej informacji mogłam im pokazywać wszystko, cokolwiek miałam przy sobie.

W pośpiechu wyciągnęłam z torebki olbrzymi chłam. Dowód osobisty, paszport, prawo jazdy, dokumenty samochodowe, karty kredytowe, czeki, zawiadomienia z banku, jakieś pokwitowania, rachunek hotelowy, legitymację służbową i nawet kartę wstępu do Sejmu na obrady. Zdaje się, że były tam także wszystkie kwitki na benzynę, którą brałam po drodze, i opłata za ostatnie pranie. Metryki, świadectwa ślubu i orzeczenia o rozwodzie w torebce, niestety, nie nosiłam.

Hamowali pośpiech, dał się jednak odrobinę zauważyć. W pierwszej kolejności rzucili się na wszystko z fotografiami, pilnie porównując moją twarz z podobizną. Szczerze pożałowałam, że na zdjęciu paszportowym wyglądam jak mazepa, ale na to już nic nie mogłam poradzić.

– Pani się nazywa Barbara Borkowska? – spytał podinspektor jakimś takim dziwnym, jakby nieludzkim, głosem. – Z domu Mięczak? Córka Gustawa i Aliny…

– Z domu Kwiatkowskiej – wyrwało mi się odruchowo. – Nazwisko panieńskie babci też znam. Chce pan? Wojtycka. Drugiej babci również, Hercen. Zofia Hercen.

Każdy człowiek na ogół posiada dwie babcie i nie ma na to siły.

– Ma pani jakieś dowody…?

– Co za pytanie! Oczywiście! Tylko musimy zejść niżej, do domu. Mam także ich fotografie, może je pan obejrzeć, skoro nic nie ukradli. Czy w kwestii i telefonu do panów i włamania fotografie babć mają jakieś istotne znaczenie? Jeśli pan sobie życzy, mam także pradziadków, ale nie wszystkich, bardzo mi przykro. Pradziadków wypada ilość podwójna, po cztery sztuki.

Naprawdę, z całego serca, chciałam im służyć wszystkim, czegokolwiek mogliby sobie życzyć. Przez tę krótką chwilę, pomiędzy ucieczką spod własnych drzwi a pierwszym kieliszkiem rieslinga, zdążyłam przeżyć całą utratę mienia z komputerem na czele, i prawdopodobnie także wyliczyć sobie straty i chyba się trochę zdenerwować. W ich komunikat, że tych; strat nie poniosłam, uwierzyłam bez zastrzeżeń i spłynęło na mnie niebiańskie szczęście. Boże wielki, raz jeden nie udało się losowi pognębić mnie doszczętnie!

Obaj, podinspektor i komisarz, przez długą chwilę siedzieli nad moimi dokumentami, jakby się przeistoczyli w istoty z gęstej gliny. Nie w kamień, poruszali się. Doznałam wrażenia, że fakt mojego istnienia przeszkadza im potwornie.

– Panowie – zaczęłam delikatnie. – Ja jestem z zawodu prawnikiem…

Podinspektor gwałtownie się ożywił.

– Ma pani dyplom?

– Jasne, że mam! Trzy piętra niżej. Także kolejne świadectwa z miejsc pracy, także nominację na prokuratora, także dowody niezasłużonej kompromitacji… Czy skompromitowanego prokuratora wolno okradać? Znam kodeks, nie ma tam takiego paragrafu!

– Nie, to nie o to chodzi… Wszystko wskazuje na to, że jest pani Barbarą Borkowską, zamieszkałą pod tym adresem… Ma pani jakieś kwity opłat za mieszkanie, jakiś dowód kupna…?

– Notarialny – rzekłam sucho, bo coś mi się tu zaczęło nie podobać. – Czy pan ma jakieś wątpliwości, że ja to ja i że tu mieszkam? Co się dzieje? Zazwyczaj wystarcza dowód osobisty z pieczątką zameldowania. Panowie, przepraszam bardzo, ale nie jestem ślepa ani głupkowata, najwyraźniej w świecie powątpiewacie w fakt mojego istnienia. Ilu świadków mam postawić? I o co w ogóle biega, bo węszę tu coś dziwnego?

W czym dzieło?

Przez długą chwilę podinspektor milczał, a komisarz patrzył w niego kamiennym wzrokiem, który stanowczo miał nie wyrażać nic. No owszem, nie wyrażał. W związku z czym wiadomo było, że coś tu przerażająco nie gra.

Podinspektor wreszcie odzyskał ludzkie cechy i westchnął.

– Jest pani, chwalić Boga, prawnikiem. Może to ułatwi sprawę. Gdyby zdołała pani, mimo wszystko, przejść na płaszczyznę zawodową, byłbym bardzo wdzięczny.

– Sądzę, że zdołam – odparłam nieco mniej sucho, bo zaczęła mnie ta dziwna sytuacja interesować, a pół butelki rieslinga nie miało nade mną władzy. – Niech pan wali wprost.

– Wprost, proszę uprzejmie. Otóż przedwczoraj, dwie doby temu, licząc do chwili obecnej, Barbara Borkowska, zamieszkała pod tym adresem, została zamordowana strzałem z pistoletu na terenie gminy Wilanów. I nie żyje, znajduje się w kostnicy.

Zarazem Barbara Borkowska, zamieszkała pod tym adresem, siedzi przede mną, całkiem żywa. Dziwi się pani, że czuję się nieco zdezorientowany?

– A mówiłem, że dwie…! – wyrwało się jakoś przeraźliwie spontanicznie komisarzowi.

Rzuciłam na niego okiem, młody był, miało prawo mu się wyrwać. Po czym spojrzałam na komisarza.

– Skąd pan wie, że to byłam ja? – spytałam głosem jeszcze bardziej nieludzkim niż on na początku.

– Dowód osobisty, zameldowanie… Nie zgłaszała pani kradzieży dowodu osobistego, sprawdzałem.

Milczałam przez chwilę. Płaszczyzna zawodowa to płaszczyzna zawodowa.

– Osób, nazwiskiem Barbara Borkowska, jest w tym kraju zatrzęsienie. Sfałszowanie pieczątki meldunkowej jest zupełnym drobiazgiem nawet dla pseudofachowców. Czy przeprowadzono identyfikację i zwłok? Czy rozmawiał pan z osobami bliskimi dla ofiary? Czy denatka została rozpoznana?

– Nie. Jeszcze nie. Identyfikacja przewidziana jest na jutro, brat denatki…

– Matko jedyna, Włodek! Niech pan się nie wygłupia, niech pan nie straszy mojego brata! A tym bardziej rodziców! Ja żyję, nie zauważył pan?! Jeśli łupnę pana tą pustą flachą w ciemię, może pan dostrzeże moją aktywność…?! O, cholera, najmocniej przepraszam…

Zreflektowałam się. Walenie flachą w ciemię to już płaszczyzna nie bardzo zawodowa.

Z lekkim wysiłkiem weszłam z powrotem w skórę prokuratora.

– Oparł pan się wyłącznie na dowodzie osobistym i pieczątce zameldowania? Bez rozpoznania ofiary?

– Istotnie, błąd. W dodatku istnieje silne prawdopodobieństwo, że Barbara

Borkowska, dziennikarka, była umówiona w miejscu przestępstwa na zbliżoną godzinę, przybyła tam i została zabita.

– Jak?

– Jednym strzałem, prosto w serce, od tyłu.

– Tam jacyś ludzie mieszkają…?

– Teren i okoliczności sprzyjają popełnieniu tego rodzaju zabójstwa. Pistoletu nie znaleziono, mógł mieć tłumik.

– Z kim była umówiona?

– Z Joanną Chmielewską, pisarką.

– I co ona mówi?

– Że dziennikarka była nachalna i natrętna, umówiła się na wywiad wbrew jej woli, w dodatku spóźniła się…

No i teraz wreszcie zrobiło mi się niedobrze…

* * *

Zaczęło się to mniej więcej ze cztery lata temu, a możliwe, że nawet wcześniej, ale niczego nie dostrzegałam i o niczym nie miałam pojęcia.

– Co miałaś wczoraj po południu na sobie? – spytał znienacka mój mąż pewnego wrześniowego wieczoru, kiedy już upchnęliśmy dzieci do łóżek i siedzieliśmy przy herbacie.

– To samo, co i rano – odparłam, zdumiona. – Także to samo, co i dzisiaj. Nie mam zbyt wielu strojów, nie zauważyłeś tego?

Przemilczał moje pytanie, siedział jakiś stropiony i nieswój, łypał na mnie okiem albo wpatrywał się w durszlak, wiszący na ścianie za moimi plecami, bo oczywiście, piliśmy tę herbatę w kuchni. Nie chciało mi się latać z kolacją do pokoju, rozkładanego stołu jadalnego używaliśmy tylko wtedy, kiedy jedliśmy razem z dziećmi. Od czasu do czasu należało sprawdzić, czy potrafią posługiwać się nożem i widelcem.