– O której godzinie?
– Wcześnie, świadkowie zeznają, że o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Ale i tak masz zdrowie…
– Cholera, mój mąż wrócił dopiero po dziesiątej, mogłam zdążyć… I te biedne dzieci same zrobiły przepierkę…! Zaraz, a co z samochodem? W tym stanie nadużycia jechałam samochodem?!
Jacuś zachichotał i dał mi do zrozumienia, że tłumaczę się niezmiernie głupio.
W jego przekonaniu pobyt w barze Tajfun nie był niczym nagannym, tyle że nie należało się tam może zbytnio afiszować. Przesadziłam.
Ciągle jeszcze nic mi to nie dawało do myślenia i nadal się nie zajmowałam głupim dziwolągiem, aż wreszcie dotarło do mnie, jakimiś okrężnymi drogami, że jedna z pracownic mojego męża ma na imię Urszula. Urszula to Urszula, Bóg z nią, co mnie obchodzą personalia jego pracowników. Był wspólnikiem, w nikłym zakresie, ogromnej firmy polsko-szwedzkiej, rozwijał filię w Polsce, produkowali rozmaite chemikalia, zdaje się, że głównie kosmetyczne, i siłą rzeczy musiał zatrudniać wielu ludzi. Właściwie zaczynał dopiero, nabierał rozpędu, wzbogaceniu to chwilowo nie sprzyjało, za to absorbowało i zżerało czas. Na głupie rozrywki nie mógł sobie pozwalać.
Nie skojarzyłabym imienia z poprzednim telefonem, gdyby nie zadzwonił następny.
Tajemnicza osoba rzekła konfidencjonalnie:
– A ta Urszulka, to wie pani, świetnie gotuje, gdzie pani do niej! Ona robi takie knedle, że buzi dać, a pani mąż tak na te knedle leci, że aż za nim powietrze świszczy…
Na tym komunikat się urwał. Jedyne, co z pewnością było w nim prawdziwe, to szaleńcze upodobanie mojego męża do knedli, które, z braku czasu, przyrządzałam raz na dwa lata. Ostatnio. W pierwszych latach małżeństwa przyrządzałam je dwa razy do roku. Może i czuł się nieco niedożywiony…
Ponownie zlekceważyłam anonimową informatorkę razem z jej idiotyczną Urszulką, ale krótko potem dziwnym wzrokiem popatrzył na mnie mój szef.
– Pani oczywiście rozumie – rzekł na zakończenie rozmowy czysto służbowej – że opinia prokuratora ma istotne znaczenie. Zbyt dużo już się mówi o naszych różnych potknięciach… Byłoby bardzo wskazane tej opinii nie pogłębiać. Dziękuję pani.
Pożegnał mnie tak, że nawet nie miałam szans zapytać, o co mu chodzi. Podejrzewałam
Jacusia o rozpuszczanie plotek, co mnie trochę zirytowało. Jacusia prawie na oczy nie widywałam, bo prowadził skomplikowaną i uciążliwą sprawę, która gniotła go beznadziejnie, i nie było kiedy zamienić z nim dwóch słów prywatnie. Dałam spokój, zajęć miałam po dziurki w nosie.
Prawie nie zwróciłam uwagi na to, że mój mąż jakoś sztywnieje. Patrzył na mnie potępiająco, po większej części milczał, wracał późno, do seksu się nie pchał, rozmawiał krótko i bardzo grzecznie, jak z obcą osobą, wreszcie nie wytrzymał.
– Gdzie zostawiłaś samochód? – spytał któregoś wieczoru, kiedy udało nam się spotkać przy tradycyjnej, wieczornej herbacie.
– Stoi pod domem – odparłam, zdziwiona, bo było go widać. – A co…?
– Nie dziś. Gdzie go zostawiłaś wczoraj?
Zdumiałam się rzetelnie.
– Też pod domem, jak zwykle. A co się stało?
– Dziś rano istotnie, stał. Kiedy go zdążyłaś przyprowadzić?
Roboty miałam dużo, ale nie do tego stopnia, żebym miała nagle doszczętnie zidiocieć. Pomimo to nie zrozumiałam pytania.
– Przyjechałam nim po pracy. No owszem, dość późno, ale kolacja dla dzieci była gotowa. Później już nie jeździłam, stał cały czas. Czy coś się stało? O co chodzi?
– Faktem jest, że wróciłem jeszcze później i nie rozglądałem się dookoła. Już spałaś…
– No właśnie – podchwyciłam szybko. – Gdzieś ty się podziewał? Zamierzałam czekać na ciebie, ale mnie złożyło. Rozumiem, że miałeś robotę. Mógłbyś czasem zadzwonić…
– Do kogo?
– Do mnie. Jestem twoją żoną od blisko dziewięciu lat, może umknęło to z twojej pamięci?
– I gdzie miałem cię szukać?
– A cóż to za głupie pytanie? Jeśli nie w pracy, to w domu. Nie sądzisz chyba, że błąkam się po lasach?
– Nie nazwałbym twoich ulubionych miejsc pobytu lasami. Chyba że tego rodzaju mianem określasz rozmaite speluny dla mętów społecznych…
– Jesteś retro – przerwałam, wciąż jeszcze nie tracąc równowagi, a nawet całkiem niezłego humoru. – Teraz już, dla odmiany, nie bardzo wiadomo, kogo określać mianem mętów społecznych. Nie wspominając już o spelunach, będących właściwie w zaniku.
Mój mąż zmarszczył lekko brwi i nadął się potępieniem. Przyglądałam mu się z czułym zainteresowaniem, był piękny, rzecz gustu wprawdzie, ale podobał się nie tylko mnie, przez lata małżeństwa wyraźnie zmężniał, promieniowała z niego pewność siebie i powaga, wręcz senatorska. Zarazem ku mnie wiał jakby chłód, co wydawało mi się dziwne, ale jeszcze nie podejrzane.
– Kupię telefon komórkowy – zapewniłam go ze skruchą, bo już od roku nosiłam się z tym zamiarem. – Będziesz mógł do mnie dzwonić nawet, gdybym akurat łowiła ryby na środku Zalewu.
– Nie odbiegaj od tematu – zażądał sucho. – Chciałbym wiedzieć, czy ostatnio prowadzenie samochodu po pijanemu weszło ci w nałóg. I czy policji drogowej również prezentujesz swój zawód. Zechciej uprzejmie uświadomić mnie w tej kwestii.
To pytanie, owszem, zrozumiałam, i pomyślałam, że ktoś z nas zwariował, albo on, albo ja. Nigdy w życiu nie prowadziłam samochodu po pijanemu, nie mogłam sobie w ogóle przypomnieć, kiedy się ostatnio urżnęłam, od lat prawie nie używałam alkoholu, czasem wino do obiadu, względnie kieliszek wódki do śledzia w oliwie. Zaraz… na imieninach Agaty, w trzy lata po ślubie, Piotruś miał rok, było to zatem sześć lat temu, rzeczywiście, zaczęłam na głodno, od szampana, Agata na zakąskę podała kalmary, których nie cierpię i do ust nie biorę, poprzestałam na szampanie, później było czerwone wino do przeraźliwie twardej gęsi, a już czułam się rozweselona. Garmażeryjnie to przyjęcie nie najlepiej jej wyszło… Owszem, na końcu doprawiłam się koniakiem, w drodze powrotnej uparłam się śpiewać, wracaliśmy taksówką i ogromnie rozśmieszyłam kierowcę. Mój mąż był trzeźwy jak świnia i pełen mieszanych uczuć, czułości dla mnie i śmiertelnego zawstydzenia, pierwszy raz w życiu wiózł do domu własną, pijaną żonę, wydawało mu się to chyba kompromitujące. No dobrze, ale nawet gdybym się upiła dziś, wypadłoby to raz na sześć lat, to znowu nie tak dużo…
– Uporczywie nie pojmuję twoich pytań – powiedziałam, na razie tylko zaciekawiona. – To znaczy, treść rozumiem, ale nie mogę dojrzeć sensu. Skąd ci takie upiorne pomysły wpadają do głowy?
– Wczoraj, w knajpie na Puławskiej, dałaś niezłe przedstawienie. Możesz tego nie pamiętać, nie wykluczam przerwy w życiorysie. Sądziłem, że może wróciłaś piechotą, nie miałaś daleko, ale skoro twierdzisz, że samochodem…
Zdenerwowałam się wreszcie.
– Stefan, co ty za brednie wygadujesz? Bzdura totalna, z sądu wróciłam do pracy i musiałam jeszcze przesłuchać świadka, jedyna knajpa, jaką miałam w pobliżu, to pizzeria na Wiktorskiej, wódki tam nie podają, poza tym była już zamknięta. To lokal dla młodzieży, w przerwie wyskakują ze szkoły, żeby się pożywić, i po to ta pizzeria istnieje. W żadnych knajpianych ochlajach nie biorę udziału i nie zawracaj mi głowy. Kto to w ogóle wymyślił, jeśli mogę grzecznie spytać?
– Osoby w pełni godne zaufania.
– Kto?!
– Tego się na pewno ode mnie nie dowiesz. Nie mam zwyczaju zdradzać źródła informacji poufnych.
W tle miałam ogłuszającą myśl, że od kiedyż to mamy przed sobą jakieś tajemnice, przez dziewięć lat obdarzaliśmy się wzajemnie nieograniczonym zaufaniem, potwierdzonym granitowo, nie istniała istota ludzka, czort bierz, mogła być i nieludzka, która wdarłaby się między nas. Mogły nam się przytrafiać jakieś kontrowersje, mogliśmy się kłócić, ale z pewnością nie było nikogo ważniejszego od nas dla siebie nawzajem.