Agata również wzruszyła ramionami.
– Ktokolwiek. Facetka?
– Facetka.
– Byle kto. Po twojej stronie, a Urszulce przeciwna.
– Nie. Ton był jadowity i złośliwy. Obliczony na skakanie mężowi do oczu z pazurami.
– To nad czym ty się zastanawiasz? Miałaś skoczyć i jeszcze bardziej mu siebie obrzydzić. Nie skończyłaś, więc z telefonami dały sobie spokój. Czyli aferę mamy z głowy, spluń do tyłu i oddziel się od tego grubą kreską. Nie twoja kompromitacja, tylko Stefana!
Bez namysłu poparłam jej zdanie, chociaż nie byłam pewna, czy w ogóle można tu mówić o kompromitacji. On się po prostu zakochał bezwiednie w podstępnej idiotce i reszta już poszła lawiną. Mnie zahaczyła lekko i w gruncie rzeczy nieszkodliwie.
Ten ostatni pogląd okazał się mylny.
Dziennikarstwo to zupełnie co innego niż wymiar sprawiedliwości. Dobiegały mnie nikłe echa wieść o moich pijaństwach, którymi nikt się nie przejmował. Chciałam pisać po pijanemu, proszę bardzo moja sprawa, ważne, żebym pisała dobrze i nie popełniała elementarnych błędów. Nie popełniałam zbyt dobrze znałam temat. Ponadto nikogo nie podrywałam, nie wygryzałam i nie podrzynałam żadnych stołków, przynajmniej w pierwszych miesiącach.
Później zaczęło się na nowo, acz jakby nieco łagodniej i w niklejszym zakresie.
Gdyby nie to, że stałam się poczytna, ludzie polubili moje felietoniki i artykuły, a korespondencja w kwestii porad prawnych zawalała stoły w redakcjach, pewnie by mnie znów wylali, bo napływały także pretensje. I, oczywiście, donosy. Głównie ustne.
Zaprzyjaźnionego Jacusia nigdzie nie miałam, więc nikt mnie o niczym nie informował wprost, ale udało mi się podsłuchać parę rozmów. Najpierw uczciwym przypadkiem, a potem specjalnie się postarałam. Znów to samo. Znów w knajpie. Gromko obiecywałam, że któryś naczelny poleci, któryś prezes, któryś dyrektor, już ja się o to postaram, bo mam chody w prokuraturze, ważna pani redaktor jestem. Trochę mniej szastałam nazwiskiem, ale i tak szczęśliwie się złożyło, że w tej knajpie prawie wszyscy byli na bani i nikogo moje krzyki zbytnio nie obeszły.
Co gorsza, ruszyłam ludzi. Okazało się, że dzwonię do rozmaitych osób na świeczniku, polityków, aktorów, pisarzy i tym podobnych, natrętnie żądając wywiadu, umawiam się z nimi, a potem nie stawiani się na spotkanie, nie przychodzę zostawiam ich na lodzie bez słowa. A nawet jeszcze gorzej, co najmniej dwukrotnie na taki wywiad przybyłam i zaprezentowałam zestaw zalet, który delikwentowi całą prasę obrzydził definitywnie. Wulgarna baba, nie dość, że tępa i bez wykształcenia, to w dodatku chyba pijana.
Przytrafiały mi się te ekscesy znacznie rzadziej niż przedtem, ale i tak zwątpiłam w odkrycia Agaty. Nie miałam następnego męża do odbierania, nie buntowałam dzieci, więc o co, do cholery, mogło znowu chodzić…?!
– Tak myślę, wiesz, że może ona czuje się niepewnie – rzekła Agata z troską, kiedy spotkałyśmy się u mnie wieczorem, tym razem bez szampana, bo nie było czego czcić.
– Może się boi, że Stefan do ciebie wróci, więc na wszelki wypadek dba o twoje morale. Bo innych powodów nie widzę.
– Ja też nie. Ale jeśli masz rację, to ona jest rzeczywiście przeraźliwie głupia. Wysoce trafnie ocenia i Stefana, i mnie.
– Nie chcesz go już wcale…?
– Puknij się. Za nic! A gdyby usiłował wracać, okazałby się nie tylko kretynem, ale zgoła mierzwą. Ona go uważa za mierzwę?
– Każdy sądzi według siebie! – westchnęła filozoficznie.
– No to można jej pogratulować. Ale dzieci wydają mi się jakieś normalniejsze, nie ma w nich już tego oporu przeciwko mnie. Widują się ze mną dobrowolnie i zaczynają rozmawiać. Niepokoi mnie tylko jakaś ciocia Fela, która im się ostatnio parę razy wypsnęła, ale wolałam na razie nie wypytywać.
– Co za ciocia Fela? Skąd?
– A cholera ją wie. Nie ma ta Urszulka siostrzyczki?
– Nic o tym nie wiem. Do licha! Wróciłam już do pracy, bo ile można się byczyć, więc trochę mi czasu brakuje, szkoda. Powęszyłabym znowu…
Po czym spadła na mnie niespodziewana łaska losu.
I bez węszenia Agaty tajemniczy przeciwnik popełnił błąd. A nawet dwa błędy.
Jednym był kolejny wywiad, chyba trzeci, z pisarzem, publikującym niekiedy na łamach, który to pisarz przyleciał z felietonem do redakcji akurat w momencie mojej obecności. Spotkaliśmy się u naczelnego i zostałam przedstawiona.
– Co…? – powiedział pisarz, niekoniecznie grzecznie, ale za to ze śmiertelnym zdumieniem.
– Redaktor Barbara Borkowska – powtórzył odruchowo nieco zaskoczony naczelny.
– Jak to? – zdumiał się pisarz jeszcze bardziej.
– Są dwie osoby o tym samym nazwisku?
Tknęło mnie i zainteresowałam się gwałtownie.
– A co? – spytałam chciwie. – Spotkał pan jakąś inną?
– Nazwisko popularne… – zaczął naczelny.
– Ależ nie dalej jak wczoraj! – przerwał mu pisarz. – Pani Barbara Borkowska była u mnie, nazywało się to wywiadem, ale, szczerze mówiąc… no, jak by tu powiedzieć…
– Najlepiej wprost – poradziłam żywiutko. – Bo mam wrażenie, że nie bardzo się panu podobało?
– Ściśle biorąc, wcale. Jakiś poziom, ostatecznie, należałoby zachować… Ćwierć inteligentka, zdecydowanie ordynarna, nie mająca pojęcia, o czym właściwie mówi… Ale to nie była pani! – zastrzegł się szybko.
Zaczęła we mnie rosnąć potężna emocja. Pierwszy raz…!
– Pewnie, że nie ja, u nikogo wczoraj nie byłam. Zachwycają mnie pańskie słowa, błagam, niech je pan powtórzy! Panie redaktorze, proszę słuchać uważnie!
– Przecież słucham – bąknął naczelny, wyraźnie oszołomiony.
Pisarz przyjrzał mi się z wielką uwagą.
– Wie pani, że nawet była chyba trochę do pani podobna… Najmocniej przepraszam, to nie miał być afront! Wzrost, figura, włosy… No, nie twarz, ale jakby karykatura… Nie, głupstwa mówię. To nie tak. Gdyby panią zwulgaryzować, zrobić wyzywający, makijaż, usunąć inteligencję… Owszem, byłaby pani do niej podobna, chociaż chyba tylko pozornie. To i kto to był, ta osoba?
– Tajemnicza postać, która od paru lat podaje się za mnie! – westchnęłam. – Jest pan pierwszą istotą ludzką, oglądającą oba wcielenia dzień po dniu. Miłosierna opatrzność pana tu chyba dziś zesłała, bo nikt mi nie wierzy, kiedy mówię, że ona to nie ja, a ja to nie ona.
– Niemożliwe, przecież nie można się pomylić!
– A jednak. Od dawna mam opinię alkoholiczki awanturnicy i rozpustnicy, pozbawionej kropli oleju w głowie. Psychopatka w ogóle…
Naczelny zaczął srogo marszczyć brwi.
– Zaraz, zaraz. To nie jest sprawa wyłącznie pani. Ta osoba podaje się za pracownika redakcji? I zachowuje się kompromitująco? No nie, podobne wybryki dotyczą całej prasy! I posługuje się pani nazwiskiem?
– Nagminnie.
– Powinna jej pani wytoczyć sprawę sądową!
– Już się rozpędziłam. Po pierwsze, nie mam pojęcia, jak ona się naprawdę nazywa, możliwe, że tak samo jak ja, to rzeczywiście jest popularne nazwisko, a po drugie, nie mam świadków. Pan Jakuszak jest pierwszy. Już widzę, jak się ucieszy, kiedy zacznę go włóczyć po sądach!
Pisarz pośpiesznie cofnął się o krok.
– Nie, nie, ja proszę! Mam mało czasu…
– Jednakże jest to kompromitacja zawodu – upierał się naczelny. – Coś z tym powinno się zrobić! Wyjaśnić publicznie!
Zapewniłam go, że już kilka osób próbowało, nawet fachowcy, bez skutku. Jakaś wesoła panienka zrobiła sobie taką zabawę i najlepiej byłoby nie traktować jej poważnie.
Pod warunkiem, rzecz jasna, że przestanie być brana za mnie albo ja za nią i bodaj część społeczeństwa uwierzy, że ona to ona, a ja to ja.