– No to coś mamy – powiedział Bieżan z satysfakcją. – Uporządkujmy to sobie teraz. Bez emocji, spokojnie, od początku, bo mi się to wszystko razem strasznie dziwne wydaje. Zaczynaj.
Robert sięgnął po dokumenty.
– Denatka, Balbina Felicja Borkowska, zamieszkała na Dolnej, w konkubinacie z Wiesławem Wydujem…
– Zostaw Wyduja, jeszcze go nie mamy. Poza tym, może Wydoja. Nie wiemy, jak on się pisze, przez ó kreskowane czy zwykłe. Zostaw go na zapas i jedź dalej.
– Uciążliwa dla otoczenia. O skłonnościach rozrywkowych. Liczne… jak by tu… demonstracje w lokalach. Uporczywe przedstawianie się jako Barbara Borkowska, była prokurator i dziennikarka, de facto nie pracująca panienka do wzięcia. Jedna przyjaciółka może o niej najwięcej powiedzieć, Ula. Zapewne Urszula, ale równie dobrze mogłaby być Kordula. Albo… no nie, musiałbym wziąć kalendarz, nie pamiętam wszystkich imion, kończących się na ula. W jakiś sposób i z nieznanej przyczyny podająca się za tę Barbarę Borkowska, o denatce mówię, przez przyjaciółkę hamowana. Cholera, jak tę przyjaciółkę znaleźć…?
– Poczekamy na Wydoja – mruknął Bieżan.
– Przedsiębiorstwo transportowe, nikt nie powiedział jakie, można by ich zapytać, kiedy przewidują powrót TIR-ów z konwojem…
– A oni akurat wiedzą, ile ich będą trzymali na granicy. Ktokolwiek by to był…
– Jeśli istotnie podawała się za Barbarę Borkowska, tę żywą, a na to wygląda, ona, ta Barbara Borkowska, prawdziwa, powinna chyba o tym coś wiedzieć? Może jej to jakoś bruździło? Szczególnie że wyleciała z prokuratury, to mamy, chociaż wydawało się nieaktualne, bo nie ją zabili, tylko Balbinę. A ja nie wiem, może właśnie przez takie wygłupy? Prokuratura dzielnicowa, okręgowa, trzeba ich zapytać!
Bieżan w zadumie pokręcił głową.
– Mało. Prokuratura prokuraturą i żarty żartami, ale jakichś ludzi wokół siebie denatka miała. Nie mam na myśli sąsiadów, z sąsiadami, jak widać, była mocno na bakier, tylko przyjaciółkę nam potwierdzili. No i te awanturnicze skłonności. Ale człowiek zna nie tylko sąsiadów. Jacyś inni mogą wiedzieć więcej, szczególnie jeśli w dowcipach brali udział. Dwie drogi, spytać żywą Borkowską, co o tym wie i co myśli, i dalej penetrować środowisko Borkowskiej zabitej. Zauważ, co mamy, tylko plotki i spostrzeżenia lokatorów, obcy ludzie, nieprzychylnie nastawieni, nikogo osobiście znajomego. Przecież ta facetka nie spędziła życia na pustyni! Gdzie są jej prywatni znajomi, gdzie, do diabła, rodzina?!
– Urodziła się w Warszawie – zaczął ostrożnie Robert. – Gdyby chociaż w jakiejś wsi…
– We wsi to się może urodziła jej babka – mruknął gniewnie Bieżan.
– Nie przed wojną przecież! – rozzłościł się Robert. – Ona, znaczy, nie babka!
Prześledzić cały życiorys…
– To już odpracowane. Rodzice, Czesław i Helena, nie żyją. Brata miała, starszego, znikł z domu już szesnaście lat temu, ślad po nim zaginął, nie wiem, czy warto go szukać. Gnieździli się na Siekierkach w ruderze, dawno rozebranej, jakieś ciotki może się gdzieś plączą, bo rodzice mieli rodzeństwo, ale to na nic. Towarzystwo z młodości, z tej Poleskiej, straciło z nią kontakt. Tyle wiadomo, że rozrywkowa panienka, mamy konkubenta, adres, nikt, poza tym, nikogo nie zna, bij człowieku głową w ścianę. Tych ogłuszanych sąsiadów trzeba sprawdzić, nie wierzę w nich, ale miejmy z głowy, bo może jednak ktoś się postarał uciszyć nocne koncerty.
– Cholera. Sprawdzić alibi… zaraz… ludzi ze stu czterdziestu sześciu mieszkań…?!
– Dzieci i paralitycy odpadają. No trudno, ruszymy tę żywą…
– I naprawdę masz zamiar zostawić coś takiego odłogiem? – oburzyła się Martusia przez telefon. – Pod twoim własnym śmietnikiem leży trup, a ty nic…?!
– Już nie leży, zabrali go. Na twoich oczach.
– Ale leżał! I ty na to nic…?
– A co ty chcesz, żebym zrobiła? – zirytowałam się, bo akurat byłam ogólnie zajęta. – Sama się tam położyła, w zastępstwie? Już rozmawiałam z glinami, na uboczu, prywatnie.
– I co?
– I nic. Sprawę przejęła Komenda Stołeczna.
– No to co?
– No to muszę złapać tego jednego, który tutaj był, tego młodszego, bo go znam osobiście, więc może mu się coś wyrwie. Dam mu do zrozumienia, że coś wiem, i może sam z siebie przyleci ze mną rozmawiać.
– A co wiesz?
– Nie powiem, bo się nie będę wyrażać. Ale mogę zełgać, nie? Albo wymyślę, że coś mi przyszło do i głowy, to przecież zawsze jest możliwe, że nawet głupiej gropie coś przyjdzie do głowy…
– Kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy ci przyjdzie?
– Jak tylko znajdę chwilę czasu.
– A co robisz?
– Gówno.
– Miałaś się nie wyrażać!
– Wcale się nie wyrażam, uczciwie mówię, co robię, gówno w kotle od bielizny.
Muszę iść po skrzyp, bo pokrzywy już przywiozłam, a rumianek mam w ogródku.
Zaraz pójdę i urwę.
Martusia z drugiej strony robiła wrażenie nieco oszołomionej.
– I naprawdę wyjdzie ci z tego gówno w koszu od bielizny…?
– Wyjdzie we wszystkim, ale kocioł od bielizny najlepszy – pouczyłam ją. – Nie ma na świecie doskonalszego nawozu, skrzyp i pokrzywy pół na pół, a do tego odrobina rumianku…
– Słuchaj, czy to ma być jakiś przepis kulinarny…?
– Do jedzenia się nie nadaje. Zalać wodą i poczekać parę tygodni, śmierdzi nieziemsko. Muszę się z tym pośpieszyć, żeby dojrzało przed zimą.
– Czekaj, ogłuszyłaś mnie. Myślałam, że jesteś zajęta pracą!
– Nie, w tej chwili jestem zajęta poszukiwaniem tajnego numeru do karty kredytowej. Schowałam go tak starannie, że teraz nijak nie mogę znaleźć. Straszna katorga, dam spokój i pójdę po ten skrzyp.
– No dobrze, ale zaraz, bo ja ci chciałam powiedzieć, że przyjeżdżam znowu, w poniedziałek. Wytrzymasz?
– Bez problemu. Może wreszcie złapiemy tego kota…
Rozłączyła się. Powiedziałam jej świętą prawdę, poszukiwanie tajnego numeru wykończyło mnie doszczętnie, z prawdziwą przyjemnością oderwałam się od obrzydliwego zajęcia i poszłam po niezbędny mi skrzyp.
W przeciwieństwie do pokrzyw, po które musiałam jechać trzy kilometry w jedną stronę, na skrzypy w okolicy był urodzaj. Najwspanialsze rosły tuż pod ogrodzeniem sąsiada, trzeciego z kolei, licząc ode mnie, cała kępa, w zupełności wystarczająca na moje potrzeby. Jeszcze niedawno dom sąsiada nie był zasiedlony, trwały tam roboty wykończeniowe i właściciele pojawiali się rzadko, teraz nagle okazało się, że już mieszkają.
Wyrywałam sobie spokojnie ich skrzypy, kiedy sąsiadka wyszła na zewnątrz.
– Dzień dobry – powiedziała. – Pani chyba mieszka tam dalej, w trzecim domu?
Potwierdziłam i czym prędzej, z wielką skruchą, przeprosiłam za panoszenie się pod ich ogrodzeniem. Myślałam, że ich jeszcze nie ma…
– O, nic nie szkodzi – odparła życzliwie. – Na co mi to zielsko, pełno tego wszędzie. Tu i tak zresztą samochodami wszystko niszczą, niech pani popatrzy, to przecież ironia losu, chciałam mieć te iglaczki od zewnątrz, taki wąski paseczek za bramą, specjalnie posadziłam na jesieni i proszę! Skrzypy nietknięte, a iglaczki mi jakaś idiotka przejechała. Zła jestem na nią okropnie, o, widzi pani?
Popatrzyłam. Rzeczywiście, rząd małych krzaczków był w połowie zgnieciony, widniał na nim ślad opony samochodowej. Podwójny, jakby ktoś zawracał, niezręcznie cofając.
– Dziw, że nie wjechała pani w siatkę – zauważyłam potępiająco. – Zakręcała akurat w najwęższym miejscu, już nie miała gdzie… Skąd pani wie, że to była baba?