Budowlańcy też rozjeżdżają tę drogę.
– Widziałam. Przypadkiem tu byłam, przywiozłam rzeczy, ma pani rację, o włos ominęła siatkę. Jeszcze cofnęła i przygniotła obok. Firankę właśnie wieszałam i nie mogłam tak skakać z drabiny, bo bym jej powiedziała parę słów, a jak zeszłam z okna, to już jej nie było, odjechała w pani stronę.
Nabrałam obaw, że posądzi o dewastację zieleni kogoś z moich gości, więc pośpiesznie zapewniłam ją, że żadne idiotki ostatnio nie składały mi wizyty, co było prawdą. Na wszelki wypadek spytałam, kiedy to nastąpiło.
– Przedwczoraj… Nie, wcześniej. Trzy dni temu. Przedwczoraj porządkowałam garderobę i nie mogłam nic widzieć przez żadne okno… Bo my właściwie mieszkamy tu dopiero od wczoraj.
– A, to dlatego sądziłam, że jeszcze państwa nie ma…
Pocieszyłam ją, że iglaki odżyją, pożegnałyśmy się przyjacielsko, z pękiem zielska w dłoniach uczyniłam cztery kroki i zatrzymałam się, rażona odkrywczą myślą. Zaraz.
Idiotka rozjechała jej iglaczki. Przedwczoraj. Jakaś baba w samochodzie. Nieboszczkę pod mój śmietnik ktoś przywiózł. A jeśli baba…?
Zawróciłam. Sąsiadka jeszcze oglądała przygniecione rośliny i próbowała je prostować.
– Przepraszam panią, a o której godzinie to było?
– Tuż przed zmierzchem – odparła bez pudła wiedząc, o co pytam – bo jak potem chciałam mężowi pokazać, to już się ciemno zrobiło. Chyba koło piątej. Albo trochę przed.
I nawet się nie zainteresowała, do czego mi ta wiadomość potrzebna. Chwałaż Bogu, nie miałam najmniejszej ochoty informować jej, że w podzięce za skrzypy zamierzam jak najszybciej napuścić na nią policję. Nie musiałam już łgać, że coś wymyśliłam, przeciwnie, sumienie mnie gryzło, bo udzieliłam fałszywych informacji, wmawiałam w nich, że dwa domy stoją puste.
Dodzwoniłam się bez trudu, porucznik, pardon, komisarz Górski dał mi poprzednio numer swojej komórki. Przez telefon wściekle tajemnicza, kazałam mu przyjechać, żeby obejrzał zjawisko na własne oczy, i to szybko, póki widno. Potraktował mnie poważnie, nie zwłóczył ani chwili.
Przyjechał sam, bez tego drugiego, podinspektora Bieżana, co mi było bardzo na rękę. Mogłam sobie pozwalać na supozycje własne.
– Otóż sama wprowadziłam panów w błąd, twierdząc, że ten dom jest niezamieszkany – przypomniałam od razu. – Co zresztą było prawdą aż do wczoraj. Obok mnie pusto, w następnym ludzie, pytaliście wszystkich, trzeci też powinien być pusty, bo robotnicy poszli precz o wpół do czwartej.
– Zgadza się – mruknął komisarz.
– Tymczasem okazuje się, że właścicielka tkwiła w oknie i widziała jakąś osobę w samochodzie. Zachowała ją we wdzięcznej pamięci, pogniecione iglaki zaraz pan sobie obejrzy, a jeśli pan jej powie, że to ja doniosłam, nie przebaczę panu nigdy w życiu.
Niech pan te iglaki zobaczy przypadkiem i od nich zacznie, dobrze panu radzę. Chętnie bym poszła podsłuchiwać, ale nie znam rozkładu ich domu, więc pewnie mi się nie uda, zatem pan tu wróci, co? Z elementarnej przyzwoitości…
Zgodził się okazać elementarną przyzwoitość, poszedł i wrócił po dość długim czasie. Był tak zadowolony, że zdradził mi przy herbacie niektóre tajemnice służbowe.
– Jeśli nic pani nie powiem, i tak pani z niej wydusi, więc co za różnica? Owszem, może to być ważne. Jedyny samochód przed jej domem w ciągu co najmniej godziny, a ona w tym oknie sterczała dłużej. Z półtorej. Co w te kobiety wstępuje, żeby tak się męczyć z głupimi firankami…?
– U mnie też się było męczone – powiedziałam ostrożnie, używając tej osobliwej formy, bo przypisywanie sobie cudzych zasług wydawało mi się nie przyzwoite, a nie ja osobiście się męczyłam, tylko inne osoby.
Komisarz Górski popatrzył dookoła siebie z lekkim roztargnieniem.:
– No tak, bardzo ładnie – pochwalił. – Tam też ładnie.
– Ale nie poszedł pan do niej wyłącznie w celu: podziwiania wystroju wnętrza?
– przypomniałam mu delikatnie.
– No nie. Fakt.
– I kogo ona w końcu w tym samochodzie widziała?
– Blondynkę – powiedział ponuro po chwili milczenia. – Bez sensu.
– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Sądząc z tych wszystkich głupich dowcipów…
Przerwał mi.
– A owszem, tu by się zgadzało, do takiego idiotyzmu blondynka pasuje. Zakładając, że przywiozła tu swoją ofiarę, rąbnęła ją, a potem uciekła, zawracając nieudolnie, miotając się pod cudzym domem i czyniąc takie sztuki, jakby się specjalnie starała, żeby na nią pół miasta zwróciło uwagę. Szczyt kretyństwa.
– Bo ona chciała wyjechać tamtą stroną – wyjaśniłam. – Widziałam przecież ślady. A tam jest dziura w poprzek, połowa płyty wyrwana, nie wiedziała o tym.
– A co to za przestępca, który nawet terenu przed zbrodnią nie rozpozna?!
– To od niedawna wyrwane, jak ta budowa naprzeciwko stanęła. Już wcześniej widziałam, że ktoś tam zawracał.
– To jak ci ludzie tu jeżdżą?!
– Jedni od jednej strony, a drudzy od drugiej. Widział pan, wyrwane akurat w środku pomiędzy wjazdami do bram. Tamci od tamtej strony mają do dziury nawet bliżej.
Komisarz Górski przez chwilę pozgrzytał zębami i wymamrotał kilka stosownych do sytuacji słów. Po czym wrócił do spraw służbowych.
– A rzecz druga, to co tu robi blondynka? Podobno najlepsza i w ogóle jedyna przyjaciółka denatki to właśnie blondynka. Sprawców szuka się na ogół wśród wrogów ofiary, a nie wśród najlepszych przyjaciół. Za grosz sensu w tym nie ma!
– Niech pan może pogada z tą przyjaciółką – poradziłam subtelnie.
– Kiedy jeszcze jej nie mamy – odparł Górski gniewnie. – Nikogo nie mamy, niech to cholera, przez tę pomyłkę na początku wszystko nam się po… tego… pokiełbasiło.
– Jaką pomyłkę?
– Co do osoby ofiary.
No i proszę, wiedziałam, że mu się coś wyrwie! Na moment mnie oszołomił.
– Zaraz. Chwileczkę. To znaczy, że co? Nie Borkowska została zabita, tylko ktoś inny?
Komisarz zmieszał się nieco, spojrzał na mnie wzrokiem zranionej łani i machnął ręką.
– A, co tam…! Umiała pani milczeć pięć lat temu, umie pani chyba i teraz. Owszem, Borkowska, ale inna Borkowska. Nie ta.
Zważywszy, iż nie znałam osobiście żadnej Borkowskiej, nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale poczułam się silnie zaciekawiona.
– Tylko która?
– No, inna…
– Dziennikarka…?
– Jaka tam dziennikarka, dziennikarka zleciała nam na głowę akurat w najgorszym momencie. Żywa, zdrowa i wściekła jak diabli, prosto z podróży. Kompromitacja.
A denatka to właściwie nie wiadomo kto, taka wesoła panienka, ale nie notowana, i wygląda na to, że udawała tę dziennikarkę.
Zaczynało to być wysoce interesujące. Spróbowałam się skupić.
– Po co?
– A cholera ją wie. I wcale to nie jest pewne.
– Aż czego wnioskujecie?
– Proszę pani, jeśli ktoś fałszuje w dowodzie miejsce zameldowania…
– Która…?
– Denatka.
– Zaraz. Jak fałszuje? Z czego na co?
– Z własnego miejsca zamieszkania na meldunek innej osoby…
– I wobec tego nawet nie wiecie, gdzie mieszkała? – zgorszyłam się. – Ta nieboszczka? Za życia?
– No nie, teraz już wiemy. Wpisała sobie adres tej drugiej Borkowskiej, tej dziennikarki… I jeśli ten ktoś w dodatku publicznie się przedstawia, nazwiskiem i zawodem…
To niby co o tym myśleć?
– Dużo myśleć – zgodziłam się. – A gdzie naprawdę mieszkała?
– Też na Mokotowie. Na Dolnej trzydzieści A.
– Gdzie…?! – wrzasnęłam ze zgrozą.