– Na Dolnej trzydzieści A, mieszkania dwadzieścia trzy. To w oficynie.
– Żartuje pan – powiedziałam po chwili, ochłonąwszy nieco. – Że w oficynie, wiem lepiej od pana. Na parterze?
– Na parterze. A co…?
– A to, że w życiu jej nie widziałam na oczy i nie miałam pojęcia, jak się nazywa, ale bywały chwile, kiedy namiętnie chciałam wrzucić jej do domu przez okno odbezpieczony granat. I gdybym miała granat, pewnie bym to zrobiła. Ale nie miałam, więc znalazłam inne wyjście…
– A co pani tam robiła? – przerwał mi podejrzliwie.
– Jak to co, mieszkałam! Naprzeciwko jej okna, na trzecim piętrze od frontu. Tutaj mieszkam dopiero dwa lata.
Zawód się w komisarzu odezwał gromko i z hukiem.
– Zaraz, po kolei. Primo, w tym mieszkaniu na trzecim piętrze jest teraz remont…
– No pewnie, że jest remont, bo przez dwadzieścia lat nie było odnawiane. I stolarka się wypaczyła, niektóre przewody wod-kan pochodziły jeszcze sprzed… zaraz, policzę… pięćdziesięciu czterech lat. A może nawet były przedwojenne.
– To niezłe musiały być…
– Kamionka – wyjaśniłam krótko. Młody, nie młody, co to jest kamionka, powinien rozumieć. – Ale jednak nie miały trwałości piramid. Jasne, że musi być remont.
– Bardzo dobrze. Secundo, dlaczego ten granat…?
– Bo grała. Nie osobiście, miała te urządzenia, określane jako muzyczne, moim zdaniem, do walenia murów Jerycha lepsze niż trąby, i produkowała nimi dźwięki straszliwe. Zazwyczaj w nocy. W okresie wiosenno-letnim, przy otwartych oknach, absolutnie nie do zniesienia, ja nie młodzież, nie cierpię hałasów. Z dwojga złego wolałabym już chyba świder pneumatyczny, brzmi monotonniej.
– Rozumiem. Tertio, jakie pani wyjście znalazła, nie mając granatu?
– Wyjeżdżałam. Nie było mnie. Od późnej wiosny przez całe lato, brałam ze sobą najpierw maszynę do pisania, później laptopa i cześć. We wrześniu ona już jakoś mniej kochała świeże powietrze, ale też się zdarzało.
– Rozumiem – rzekł komisarz ponownie i zamyślił się. – No dobrze, i co pani o niej wie?
– Nic, poza tym, że musi być trochę głucha. To znaczy, musiała, skoro padła pod moją wierzbą. Czy wszyscy lokatorzy sąsiednich budynków urżnęli się z radości?
– O tym nic nie wiem, w czasie przesłuchań byli trzeźwi. Ale zaraz, skoro hałasy w nocy, niemożliwe, żeby pani ani razu nie wyjrzała przez okno!
Nie wiadomo, dlaczego zdenerwowałam się tak, że postanowiłam wmusić w komisarza jakiś naganny napój. Wolał piwo niż wino, słusznie poniekąd, niższy procent alkoholu.
– Może pan być spokojny, że wyglądałam wielokrotnie – powiadomiłam go zarazem ze złością i satysfakcją, bo już tam przecież nie mieszkałam, ale minione przeżycia trudno było zapomnieć. – Mało, tkwiłam w oknie i obmyślałam sposoby zdewastowania jej tej aparatury. Zastanawiałam się nad podpaleniem, szalały po mnie butelki z benzyną, ciskane na czołgi, broń palna długa, ale musiałby to być panzerfaust. Płonąca strzała z łuku, cholera, żebym znała jakiegoś Indianina… Nie wyobraża pan sobie, jakie miałam niszczycielskie pomysły!
– I nie spróbowała pani…? – wyrwało mu się z wyraźnym zaciekawieniem.
– Schody mi przeszkadzały – wyznałam ze skruchą. – Więcej różnych działań wymyśliłam z bliska niż z daleka, ale musiałabym lecieć te trzy piętra tam i z powrotem.
Wolałam wyjeżdżać. Nie zdziwię się, jeśli wyjdzie na jaw, że zabił ją ktoś z tamtych okolicznych lokatorów.
Komisarz znów się zamyślił, po odrobinie popijając piwo.
– Jest to jakaś myśl – przyznał w końcu. – Ale po pierwsze, dźwięki dźwiękami, musiała pani jednak coś widzieć…?
– Owszem, raz. Faceta z sąsiedniego bloku, który awanturował się pod jej oknem i wygrażał pięściami. Z trzeciego piętra widziałam czubek jego głowy. Nie był łysy.
Miał dzieci, które zostały obudzone i teraz płaczą. Osoba, która dopingowała go z okna pierwszego piętra, była zapewne jego żoną, matką płaczących dzieci. Osoby w innych oknach popierały ją z zapałem. Scena malownicza, można powiedzieć, ale do niczego nieprzydatna. Nic więcej.
– Ale ktoś tam może przychodził…
– Niech się pan opamięta – powiedziałam surowo. – Jako świadek naoczny jestem do kitu. Primo, nie spędzałam czasu w oknie, secundo, ryki grzmiały w nocy, kiedy z natury rzeczy jest ciemno, tertio, nawet gdyby do niej leciała cała wataha, też widziałabym wszystkich tylko od czubka głowy. Więcej pożytku może pan mieć ze mnie w dziedzinie dedukcji, niech pan powie więcej o tym udawaniu dziennikarki bądź co bądź, ta sama płeć, kobieta kobietę prędzej wywęszy…
Musieli tam mieć jakieś kłopoty, bo po krótkim wahaniu komisarz wyjawił mi, że jednak więcej informacji zdobyli o Borkowskiej martwej niż żywej. O ile oczywiście nie zachodzi tu znów jakaś pomyłka i rzecz dotyczy żywej, a nie martwej. Opinie były wysoce urozmaicone, sprzeczne ze sobą, i mogły każdego skołować doszczętnie.
– A w ogóle to ta pani sąsiadka wcale nie jest pewna, ile osób widziała w tym samochodzie – dołożył nagle. – Wpatrywała się w blondynkę przy kierownicy, ale nie wyklucza, że siedział i pasażer. W oczach jej stoi, że pusto nie było, na fotelu obok mógł siedzieć człowiek, a mógł, na przykład, duży pies. A na końcu strzeliło babie z rury wydechowej.
– To znaczy, że widziała akurat chwilę zbrodni! – zaopiniowałam bez namysłu.
– Z rury brzmi podobnie, szczególnie jeśli słyszała z domu. Z domu?
– Nie. Już z zewnątrz. Spod drzwi.
– Że też nie wyszła na ulicę! Byłby naoczny świadek!
– A pani nie mogła akurat robić czegoś w kuchni…?
Skruszona niezmiernie, spróbowałam udzielić mu licznych rad. Nie ma tak, żeby nigdzie nie było żadnych ludzi, proszę, sąsiadka objawiła się po trzech dniach, z budowy naprzeciwko albo kawałek dalej też mógł patrzeć ktoś, kogo dopiero trzeba złapać.
Może jakiś idiota, który sam nie wie, co widział… Należy pogadać z żywą Borkowską, niemożliwe, żeby nic nie wiedziała!
Rady były nieco spóźnione, oni też na te pomysły wpadli. Owszem, dochodzenie trwa…
– Ale pani się nie przyzna, że tak z panią rozmawiałem? – spytał ostrzegawczo, wychodząc. – Osobom postronnym tajemnic śledztwa się nie zdradza, mógłbym karnie wylecieć.
Poprzysięgłam milczenie, chociaż nie miało to żadnego sensu. Wielkie mi tajemnice, które zna cały świat, mogłam pogadać z paroma osobami i wiedzieć więcej od niego, mogłam napomknąć prawdziwej dziennikarce Borkowskiej, że chętnie udzielę jej wywiadu, prawem się zajmowała, temat był mi bliski i proszę bardzo, po godzinie mogłabym być z nią zaprzyjaźniona. Co nie oznaczało, rzecz jasna, że komisarza Górskiego w jakikolwiek sposób zamierzałam wrobić…
Plany mi się zaczęły krystalizować i dobre chęci zalęgły się we mnie na mur, nie zdążyłam jednakże nijak zadziałać, ani nawet zastanowić się porządnie, bo Martusia, po rozpaczliwym i niezrozumiałym telefonie, przyjechała zaraz nazajutrz.
– Słuchaj, bardzo cię przepraszam – zaczęła już od furtki – ale mam taką propozycję, że to jest szansa życiowa! Muszę z człowiekiem porozmawiać osobiście, a on wyjeżdża do Wenezueli! Wiesz, to kawałek stąd…
– Po jaką cholerę filmowiec jedzie do Wenezueli? – wymamrotałam z niesmakiem, przytrzymując drzwi, żeby się samoczynnie nie zamykały. – Jeśli kupować następną telenowelę, nie chcę mieć z nim do czynienia. Albo przeciwnie, chcę, zadam mu parę pytań…
– Nie musisz! To nie on kupuje, on jedzie prawie prywatnie, folklor południowoamerykański, hobby ma takie. Ale wróci, a ja mam przez ten czas zrobić scenopis.
Muszę to z nim omówić!
– Proszę cię bardzo, omawiaj. Ale ostrzegam cię że do omawiania mamy także mnóstwo innych rzeczy.