– Teraz zaraz…?
– Nie, może jutro…
– Jutro wracam do Krakowa!
– No to możesz spróbować telefonicznie. Metodą kolejnych przybliżeń…
Szczęśliwie w tym momencie przyleciał pan Tadeusz. Zostawiłam go z Martusią na załatwianiu zmartwień służbowych i zajęłam się gotowaniem następnego bobu, który, jak się okazało, do szynki szedł całkiem nieźle. W charakterze napoju pasowało do tego zestawu czerwone wino. Bób był niezmiernie cenny z tego względu, że zawierał podobno dobre kalorie i nie tuczył, można go było zjeść cały wagon bez szkody dla zdrowia i urody.
Wysiłków intelektu, poza odmierzeniem soli, nie wymagał, mogłam zatem poświęcić umysł problemom śledczym. Wpatrzona w garnek, oczekując chwili zagotowania wody, żeby wsypać zamrożoną zawartość opakowania, powyciągałam sobie rozmaite wnioski i posunęłam śledztwo do przodu.
Bezlitośnie przerwałam im konwersację nie wiadomo w jakim momencie, później okazało się, że nieszkodliwym, bo najważniejsze już omówili.
– Panie Tadeuszu, nie wierzę, że ani jednej myśli nie poświęcił pan aferze spod mojego śmietnika… – zaczęłam.
– Bądź subtelniejsza – poprosiła Martusia. – Spod płaczącej wierzby.
– Spod wierzby – zgodziłam się. – Coś pan wiedział o Barbarze Borkowskiej.
Nieciekawa postać, tego – śmego, jestem pewna, że już pan wie więcej! No…?
Pan Tadeusz bez wielkiego oporu przyznał się, że istotnie, wie więcej. Zainteresował się sprawą na wszelki wypadek, bo skoro takie rzeczy dzieją się pod moim domem, nie wiadomo, co z tego może wyniknąć, a on ma obowiązek mnie pilnować. Trochę zabrzmiało to tak, jakby musiał powstrzymać mnie od następnej zbrodni, którą właśnie planuję, ale nic mi to nie przeszkadzało, proszę bardzo, niech powstrzymuje.
Pogadał z dziennikarzami i wyszło mu dokładnie to samo, co i Martusi.
Kontrowersyjna postać albo dwie różne osoby.
– Otóż to! – powiedziałam z zadowoleniem. – Że dwie różne osoby, to już ja osobiście wiem na pewno. Jedna, prawdziwa dziennikarka, była prokurator, fachowiec, jednostka solidna i pracowita, i druga, panienka rozrywkowa, podszywająca się pod tę pierwszą. Musiała jej chyba cholernie nie lubić i paskudziła jej opinię, ile mogła i gdzie się dało. Tak z czystej, nieskalanej i bezinteresownej złośliwości?
Martusia w czystą złośliwość wątpiła.
– No coś ty? Chciałoby się jej…?
– Raczej chyba coś w tym miała – uczynił przypuszczenie pan Tadeusz. – Jakiś cel jej przyświecał. Mogła to być zemsta, Borkowska była prokuratorem, naraziła się tej drugiej i ona mściła się w ten sposób.
– I osiągnęła swoje, bo żywą Borkowską wylali z prokuratury – przypomniałam.
– Właściwie mścicielka powinna była już wtedy zaniechać tej akcji odwetowej, tymczasem ciągnęła zabawę do ostatniej chwili. Jestem pewna, że nachalnie pchała się do mnie na wywiad dublerka, a nie pierwowzór. Szkoda, że się nie dopchała, bo ciekawa jestem, jak by wyglądała pogawędka…
– Podobno okropnie – przerwał żywo pan Tadeusz. – To był prymityw zupełny, jakieś rozmowy nie wiadomo o czym, poniżej wszelkiego poziomu, zachowywała się ordynarnie, obrażała ludzi! Od dwóch osób słyszałem bezpośrednio, dali się namówić na spotkanie, do tej pory są oburzeni.
– To już wiemy – zniecierpliwiła się Martusia – że to była głupia… ta… jak jej tam… raszpla…? Pęksa…?
– Purchla.
– O, właśnie! Głupia purchla. Ale co na to ta pierwsza? Ta żywa? Niemożliwe, żeby nie wiedziała, że jej ktoś robi koło pióra, żeby nic do niej nie docierało! Szczególnie, jeśli ją wylali z roboty, jakieś przyczyny podać musieli! Jaka ona w ogóle…?
– Podejrzana – rzekłam pouczająco. – Miała motyw, że hej! Jak stąd do Australii.
Nie mogła się nijak pozbyć swojej drugiej osobowości, więc jej w końcu rąbnęła i z głowy.
– Ale przecież mówisz, że tu była blondynka!
– Zgadza się, była, i nawet w odpowiednim czasie, ale jeśli prawdziwa, a nie farbowana, miała prawo być tak głupia, że na trupa pod wierzbą nie zwróciła uwagi. Znalazła się tu przypadkowo, przejechała iglaczki i znikła z horyzontu.
– Jaka blondynka? – zainteresował się pan Tadeusz.
Opowiedziałam mu o spostrzeżeniach sąsiadki. Po dłuższych rozważaniach uzgodniliśmy wszyscy, troje między sobą, że albo blondynka była farbowana i została wynajęta przez Borkowską w wiadomym celu, jako nie blondynka mogła się nawet pokazać strzelcem wyborowym, albo dzieła dokonała Borkowska osobiście, przyodziana w blond perukę!
Skrytykowałam czyn:
– To ona też głupia, bo powinna była zwyczajniej przejechać ją samochodem. Za zabójstwo samochodem na trzeźwo dostaje się najwyżej osiem lat, a za inne narzędzia zbrodni można załapać nawet dożywocie. Widzę tu wprawdzie okoliczności łagodzące, ale z drugiej strony jestem pewna, że nie miała pozwolenia na broń. Chociaż, jako prokurator, może miała…?
– Zabraliby jej chyba, wywalając z prokuratury? – zaprotestowała Martusia.
– Nie w tym dzieło. Nie jechałaby z nią przecież ta druga, źródło zarazy, wróg numer jeden, w dodatku w blond peruce, nie, zaraz, kierowczyni w blond peruce, nawet dla krowy byłoby to podejrzane. Paskudzisz komuś życie i jedziesz z nim w odludne tereny…?
– Nie mogę, wezmę piwo – zdenerwowała się Martusia. – Nikomu życia nie paskudzę, to mnie paskudzą! Poza tym to wcale nie są odludne tereny, ty tu mieszkasz…
– Ja sama tłumu nie stanowię. Ale jeszcze parę osób, owszem…
– Może któraś z nich udawała, że chce porozmawiać jak człowiek…
– Może jedna drugiej w tej peruce nie rozpoznała – podsunął pan Tadeusz z dużym powątpiewaniem.
– Sam pan nie wierzy we własne słowa – zganiłam go. – Nie, niemożliwe…
Chociaż, może możliwe, ta szkalowana, mam na myśli żywą, stanęła na głowie, żeby osobiście pogadać ze szkalującą… Załatwić z nią ukrócenie afery, może za forsę, może wykryć, o co jej chodzi… Ja bym, w każdym razie, jakąś aktywność wykazała!
– To pani, nawet wcześniej, bo pani ma charakter…
– Do diabła z charakterem! Borkowska, prokurator, dziennikarka, przetrzymała, nie poszła do Tworek, też musiała mieć…
– Ale wiesz, mnie jej szkoda – stwierdziła znienacka Martusia. – Co właściwie miała zrobić innego, żeby się pozbyć takiej zadry w życiorysie? Niech jej może nie złapią, co…?
– Przecież sama im w ręce wlazła!
– To by świadczyło raczej o niewinności – zauważył pan Tadeusz całkiem rozsądnie.
– No właśnie! Więc może jej chociaż nie udowodnią? Musiała to być koniecznie ona?
– Musieć, nie musiała, ale na prowadzenie wychodzi. Motyw ją gubi. Każdego by w końcu szlag trafił, gdyby mu sobowtór egzystencję urządzał, trzasnąć sobowtóra i po krzyku. Jeśli ma odrobinę rozumu, powinna mieć żelazne alibi.
– A ma?
– Podobno tak, była wtedy w Kołobrzegu.
– Skąd wiesz?
– Skąd wiem, to wiem, miałam się postarać, więc się postarałam…
– No to jeśli była w Kołobrzegu, nie było jej w Warszawie, Kołobrzeg dosyć daleko, nie? Na odległość jej nie zabiła!
Na pana Tadeusza nagle spłynęło natchnienie.
– Wynajęła płatnego zabójcę, płci męskiej, włożył perukę i udawał kobietę, każdy przysięgnie, że widział w samochodzie blondynkę, chociażby ta pani sąsiadka w trzecim domu. Nie znajdą go, bo będą szukać baby, ona się wyprze i nikt jej niczego nie udowodni…
– No proszę, jaki ty mądry jesteś! – ucieszyła się Martusia. – I brodaty! Zaczynam cię lubić. Joanna, to co…?