– Żebym ja wiedziała, co tam naprawdę w tym samochodzie siedziało! – westchnęłam. – Panie Tadeuszu, niech pan otworzy którąś flachę, ona ma piwo, to my wino…
Wmawiałabym w nich jakąś odwrotność, nawet w sąsiadkę, w normalnego świadka da się wmówić wszystko, ta blondynka, na przykład, miała taki męski profil… albo była niedokładnie ogolona… Chociaż nie… Chociaż tak! Specjalnie zawracał jak idiota, po tych krzaczkach, żeby każdemu się skojarzyło z kobietą. Ale jeśli to był rzeczywiście facet, naprowadzę ich na ślad. Też źle.
– Jeszcze mógł to być zupełnie inny samochód, który ze zbrodnią nie miał nic wspólnego – podsunął pan Tadeusz.
– Ale ona mówi, że podobno innego samochodu nikt nie widział!
– Motyw – uparłam się. – Do diabła z samochodem i blondynką płci męskiej, trzeba znaleźć inny motyw. Osobiście widzę tylko jeden.
– Jaki?
– Grała. Produkowała po nocach te ogłuszające dźwięki. Ktoś z lokatorów nie wytrzymał… Dobrze, że już tam nie mieszkam, bo padłoby na mnie. Tylko dlaczego ją kropnęli pod moim obecnym domem?
– Ktoś musiał wiedzieć, że ona się wybiera do pani, że się umówiła telefonicznie…
– Ale czekajcie, jeśli ona była taka więcej rozrywkowa, podrywała facetów…
Podrywała? – upewniła się Martusia.
– Podobno tak.
– No to przecież czyjaś żona! Zazdrosna! Albo oszczędna! A ten kretyn pchał szmal w panienkę… Ukróciła mu głupie wybryki definitywnie!
– Bardzo dobry pomysł – pochwaliłam. – A ta prawdziwa ma męża?
– Nie – odparł pan Tadeusz. – Z tego co wiem, jest rozwiedziona.
– No to zaczątek drugiego motywu już mamy! Co ja mówię, trzeciego nawet!
Podsunę glinom przy najbliższej okazji, ale ogólnie musimy się więcej dowiedzieć o jednej, i o drugiej. Panie Tadeuszu, pan przyciśnie dziennikarzy, redakcje, Martusia, szukaj tego jakiegoś Tomka, tego co ją bronił. Niech tam ktoś krzyknie na Chełmskiej w zatłoczonym bufecie, kto zna Tomka i kim on w ogóle jest. Niech krzyka codziennie!
– A ty…?
– A ja z łapię moją przyjaciółkę, ona sędzia, różne znajomości w prokuraturze jeszcze nam zostały. Że jakieś plotki tam się kłębią, za to głowę daję. Poza tym, spokojnie, myślmy logicznie, one obie razem jednym samochodem nie jechały, to mowy nie ma.
Nie, brednie mówię śmiertelne, żywa w ogóle jechać nie mogła, bo była w Kołobrzegu, zastanów się, kto mógł się tu plątać w peruce czy bez, blondynka to podobno najlepsza przyjaciółka nieboszczki, przyjaciółki niezmiernie rzadko strzelają do siebie! Nie ma siły, róbcie co chcecie, dowiadujcie wszystkiego o jednej i o drugiej, bo naprawdę zaczyna mnie to intrygować…
Nasze prywatne śledztwo ruszyło pełną parą.
Wypchnąwszy Roberta do ozdrowiałej już przyjaciółki, owej Agaty Młyniak, Bieżan udał się do prawdziwej Barbary Borkowskiej na rozmowę w cztery oczy. Jej pobyt w Kołobrzegu zdążył już sprawdzić, kołobrzeska policja przesłuchała cały personel hotelu, złapała nawet starszą panią, plączącą się po plaży, ponadto dowiedziała się o awanturze, jaką wybuchła przed wejściem do budynku, o godzinie osiemnastej, akurat w dniu popełniania zabójstwa pod wierzbą. Wszyscy zgodnie zaświadczali, że pani Borkowska była tam cały czas i w awanturze uczestniczyła jako coś w rodzaju mediatora. Rzecz poszła o dwa nieznośnie szczekliwe pieski, których do hotelu nie przyjęto, ale ich właścicielka dzień w dzień przyprowadzała zwierzątka na małą kawkę, wizytując przyjaciółkę. Pani Borkowska całkiem rozsądnie wysunęła propozycję, żeby może przychodzić z pieskami jakoś tak koło południa, kiedy hotel wyludnia się z gości, ewentualnie bywać z nimi w miejscu, gdzie panuje mniejszy ruch. W rezultacie tych mediacji obraziły się na nią obie, zarówno właścicielka piesków, jak i jej przyjaciółka, dzięki czemu wszyscy wszystko najdoskonalej zapamiętali.
Zatem jako bezpośredni sprawca Borkowska odpadała definitywnie.
Co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że mogła być sprawcą pośrednim.
Pomyłka pomyłką, a przesłuchać ją należało nader dyplomatycznie.
Bieżan zaczął od przeprosin.
– Nasz błąd, proszę pani – rzekł ze skruchą. – Dowód osobisty, oglądany pobieżnie, bez podejrzenia o fałszerstwo… I już mamy tożsamość ofiary. Proszę nam to wybaczyć.
– A to, że nie miała kluczy od mieszkania, bo o ile wiem, nie miała, nic panom nie nasunęło na myśl? – spytała zimno Borkowska-prokurator.
– Owszem, mnóstwo przypuszczeń. Właśnie zamierzaliśmy to wyjaśnić. Czy pani ma jakiś pogląd w kwestii tego dowodu osobistego?
Barbara Borkowska, sztywno do tej chwili stojąca na środku posprzątanego już mieszkania, zmiękła jakby i zaczęła zachowywać się mniej więcej normalnie.
– Proszę, usiądźmy. Nie, nie mam żadnego poglądu i w ogóle tego nie rozumiem.
Kim właściwie była denatka?
– Pani jej nie znała?
– Nie. Pokazywał mi pan jej zdjęcie. W życiu tej kobiety nie widziałam na oczy.
Rzeczywiście nazywała się Borkowska?
Bieżan dość skwapliwie zareagował na zaproszenie i usiadł w fotelu przy niskim stoliku, z całej siły starając się wytworzyć atmosferę towarzyską. Opór czuł w powietrzu.
– Borkowska. Nazwisko rodowe. Jak pani sama zauważyła, dość popularne.
Sfałszowane imię, adres, data urodzenia, nawet imiona rodziców… Nasz kolejny błąd, posłużyliśmy się peselem, lekceważąc stan dowodu. Czy, powiedzmy, nie biorąc go pod uwagę.
– Czy istnieje jakiś punkt dochodzenia, w którym panowie nie popełnili błędu?
– spytała Borkowska tak upiornie grzecznym tonem, że Bieżanowi zrobiło się niedobrze.
– Sprawy techniczne zostały załatwione prawidłowo – odparł bardzo uprzejmie, acz smutnie. – Ponadto wiedza o osobie ofiary posunęła się dość szybko do przodu.
Do pani mam jedno pytanie zasadnicze i bardzo proszę o odpowiedź ze względów niewątpliwie zrozumiałych dla pani, jako dla fachowca. Dlaczego odeszła pani z prokuratury?
Zmartwychwstała Barbara Borkowska musiała być przygotowana na to pytanie, bo żadna emocja nią nie wstrząsnęła. Westchnęła ciężko.
– Nie ma tu co ukrywać, pozornie na własne życzenie, de facto pod naciskiem idiotycznych plotek, które mi psuły opinię. Ktoś te plotki rozpuszczał, pojęcia nie mam kto, ale sądzę, że jakiś skazany, który mnie uznał za przyczynę swojej klęski. Wie pan równie dobrze jak ja, że wrogiem numer jeden jest zawsze prokurator. Propozycje współpracy z prasą miałam już wcześniej, w wojnie o stanowisko nie widziałam sensu.
Zniechęciłam się i ugięłam.
– Zatem ów przeciwnik osiągnął cel, powinien był zaprzestać walki. Tymczasem akcja przeciwko pani trwała nadal, wedle naszego rozeznania do ostatniej chwili. Możliwe, że ciągle trwa. Jak pani to tłumaczy?
– Nijak. Nie wnikałam w sprawę zbyt głęboko. Jeśli ma to być zemsta, możliwe, że hipotetyczny wróg postanowił wpędzić mnie do grobu. Co mu się nie uda, mam nadzieję.
– Ja również – zapewnił solennie Bieżan. – Będę wdzięczny pani za szczegóły. Co pani wie o skandalicznych występach Barbary Borkowskiej w rozmaitych miejscach publicznych, o awanturach, o, chociażby jednym z ostatnich wybryków, u McDonald’sa…
– Proszę…? – zdumiała się Borkowska. – O McDonald’sie nic nie wiem, cóż ja tam zrobiłam?
– A o innych pani wie?
– Ależ oczywiście, dobiegały mnie plotki. Bzdury zupełne, nie starałam się tych idiotyzmów zapamiętać. Nawet nie potrafię ich panu powtórzyć.
– Ale od kogoś pani te plotki słyszała. Od kogo?
– Czy ja wiem…? Musiałabym się zastanowić… Zaraz, moment… O, na przykład, od mecenas Strążkowej, ganiła bardzo moje zachowanie na jakiejś imprezie w jakimś miejscu… Gdzież to było…? W którymś hotelu… Już wiem, w Marriotcie, w kasynie. Nigdy w życiu tam nie byłam, niech pan porozmawia ze Strążkową, bo mnie się nie udało dowiedzieć, kto mnie tam widział.