– Jestem, łgarstwo na wstępie, poza tym nie przyszło mi to do głowy. Wolałam nerwicę. Nieboszczki nie znam, sama prawda, upierałam się, że jakiś twój podopieczny, mam na myśli przestępcę, mścił się na tobie albo co. Ale tak strasznie ten facet pytał… obiektywnie biorąc, nawet sympatyczny i robi dobre wrażenie, młody, nie kretyn, gdybym była dychę młodsza, może nawet poleciałabym na niego… ale tak pytał, niby nic, a jednak, że w końcu wyrwało mi się najgorsze!
Pocieszyła się odrobinę koniakiem, a mnie wszystko w środku zdrętwiało. Też sobie chlapnęłam.
– Które to było, to najgorsze?
– Jureczek, cholera. Oczywiście jego nazwiska nie pamiętałam, ale gorzej, też mi się wyrwało, że kumpel mojego brata. No to musiałam sobie przypomnieć, bo wół by wiedział, że do Kazia polecą, A tak, może nie.
– Nie rób sobie złudzeń. Jeśli nie złapią Jureczka bezpośrednio, Kazia masz jak w banku.
– Cholera – powiedziała Agata głosem zgnębionym bezdennie. – Zadzwonić do
Kazia, żeby gdzieś wyjechał…?
– Nic to nie da, opóźni im Jureczka o parę godzin i nic więcej. Znam te rzeczy. I co dalej? Tylko Jureczek ci się wyrwał?
Agata drugą bombę zaczęła popijać powolutku i z namysłem.
– Wiesz, że mniej pamiętam z tego przesłuchania niż z całej afery. Muszę się zastanowić. Mam ogólne wrażenie klęski, ale dlaczego…? Zaraz, czy nie przez Stefana…?
– Bo co Stefan? – spytałam, odrobinę zgrzytnąwszy zębami.
– Romansował – wyznała Agata ze skruchy – Sama nie wiem, jak to ze mnie wyszło. O tej ofierze było proste, nie widziałam jej, nie znam, słyszałam byle gówno od ciebie, jakaś psychopatka i cześć, ale reszta mąciła mi w umyśle. Tak strasznie starałam się pamiętać, czego nie wiem, nie pamiętam i nie rozumiem, że chyba mi się coś pomieszała Skoro już ten Jureczek mi z pyska wyleciał, o romansie Stefana zaczęłam ględzić. Ale też niejasno – zastrzegła się w pośpiechu. – Jakieś tam głupie plotki, upiłam się przy tamtej okazji i teraz brednie gadam. Myślisz, że co…?
Wcale nie musiałam myśleć, doskonale wiedziałam co. Jak na dłoni jawiły mi się wszystkie kolejne poczynania policji, sama bym je zleciła, gdybym prowadziła tę sprawę. Łgarstwa Agaty potwierdziły moje, bo że ten cały podinspektor Bieżan nie uwierzył mi za grosz, byłam pewna. Znałam go w ogóle pośrednio, słyszałam o nim już cztery lata temu, wprawdzie migawkowo, ale jednak, nie darmo dostał podinspektora przed czasem. Jeśli się czegoś uczepi, dociągnie do końca, a ma w sobie psi instynkt, na łgarstwa jest wyczulony, jakby od każdego alergii dostawał. Niefart cholerny, że na niego padło…
Zarazem przyszło mi na myśl, że może Bieżan dojdzie prawdy. Nie zabiłam przecież tej suki głupiej, nie zleciłam zabójstwa, do diabła, chociaż wszystko absolutnie na mnie wskazuje. W oczach prokuratora prowadzącego sprawę muszę, po prostu MUSZĘ, być pierwszą podejrzaną, jeśli pójdą po linii najmniejszego oporu, przyłożą mi to, jak Bóg na niebie! Mam złą passę… Ale może jednak Bieżan…? O ile wiem, dotychczas nigdy się nie pomylił, a osiągnięcia miał niezłe…
Niepotrzebnie napomknęłam o zleceniu. No dobrze, ale ktoś tę dziwę kropnął, kto do pioruna?! I co, też ma to być moja robota…?
– Wcale nie wiem… – powiedziałam z wahaniem. – Teraz się tak zastanawiam…
Może należało mu wywalić kawę na ławę…? Że też go nie spytałam, kto to prowadzi! Ale i tak od gliniarza zależy, do czego dojdzie i co prokuraturze wtryni… Jedyna nasza szansa… no nie, moja, nie nasza… to uprzeć się, że ta cała idiotyczna akcja nic mi złego nie zrobiła, rozwodu ze Stefanem dawno byłam spragniona…
– O, to, to! – ucieszyła się Agata. – Też to w niego wmawiałam, już od chwili waszego ślubu uważałam, że się rozejdziecie. Ze Stefana zrobiłam idiotę!
– Bóg ci zapłać. Ale mimo wszystko… Czekaj, w końcu ja też nie od macochy, jeśli oni się wygłupią, może sama do czegoś dojdę. Nie wiem, czy nie należało zacząć od początku, czarna ospa i tyfus, lekceważyłam, bo wydawało mi się to tak przeraźliwie głupie, że w ogóle nie do uwierzenia, przeceniłam rodzaj ludzki… W tym własnego męża na czołowym miejscu…
Zamyśliłam się. Agata popijała koniaczek, czekając niecierpliwie.
– No…? – rzekła wreszcie z naciskiem.
Zdecydowałam się…
– Nie popadajmy w przesadny optymizm. Zajmę się sobą, bo w alternatywie mam uroczy pobyt w pierdlu, głównie siedzą niewinni, chociaż, Bóg mi świadkiem, przeciwdziałałam temu z całej siły. Może i rzeczywiście jakieś grubo skazane bydlę postanowiło się zemścić, nie mogę tego wykluczyć, kandydatów mam ładne parę sztuk. Konkubenta tej nieboszczki spróbuję złapać osobiście, ale ogólnie zacznę od końca. Zabili ją pod domem Chmielewskiej, była ona w końcu u niej po ten wywiad czy nie? Jak tam wygląda? Miejsce zbrodni też na coś wskazuje, no trudno, nie mów o tym nikomu, ale wchodzę w ten interes.
– To znaczy, co mam mówić? – zaniepokoiła się Agata.
– Nic. Wiesz, że pracuję normalnie, często wyjeżdżam jako dziennikarz do różnych miejsc, gdzie prawo kuleje, i cześć. A rozmawiamy między sobą o byle czym, o kieckach, o gachach, o dzieciach, o kosmetykach, bo któraś z nas martwi się, że jej się włosy psują… Jak normalne, głupie baby. O przepisach kulinarnych też możemy.
– Odchudzających – podsunęła z ożywieniem Agata.
– Bardzo dobrze. Chrom. Sałatki z krabów i krewetek. Na ten temat możesz im, w razie czego, opowiedzieć nawet całą książkę kucharską… Jeśli mam jakieś pomysły ekstra, nie jesteś au courant, też wykonujesz swoją pracę i na głowie mi nie siedzisz. Nic nie wiesz i koniec!
Pocieszyłam ją. Odzyskała rozum i przestała stanowić zagrożenie.
Martusia rozszalała się kompletnie i prawie straciła orientację, gdzie właściwie mieszka, u mnie czy u siebie. Kraków nie znajduje się na drugim końcu świata, raptem czterech godzin wymaga przemieszczenie się z jednej stolicy Polski do drugiej. Nawet jej pościel w gościnnym pokoju nie była zmieniana. Oczekiwałam jej z wielkimi nadziejami, bo kot ciągle jeszcze nie został złapany.
– Otóż słuchaj – zaczęła z przejęciem i triumfem już od progu – telefonicznie dopadłam tego jakiegoś Tomka, on wcale nie taki jakiś, fotoreporter całkiem znany, używają go!
Odebrałam od niej doniczkę z przywiezionym mi w prezencie kwiatkiem, który mnie zachwycił, bo właśnie takiego kaktusa mi brakowało. Wyraziłam uczucia, przez chwilę rozmawiałyśmy na tematy botaniczne, troskliwie umieściłam doniczkę w odpowiednim miejscu, Martusia zdążyła mi wyznać, że kaktusa dla mnie miała od miesiąca, ale ciągle zapominała go wziąć ze sobą, przebaczyłam jej i pośpiesznie wyjęłam z lodówki puszkę piwa.
– Popatrz, ja też się przyzwyczaiłam do puszek – powiedziała, sama sobą zaskoczona. – Wolę w puszkach niż w butelkach. To przez ciebie!
Zgodziłam się chętnie. Od lat nabywałam piwo w puszkach, żeby nie nosić po schodach niepotrzebnego szkła, drugie tyle kilo wagi, pozbyłam się schodów, ale przyzwyczajenie zostało. Zaraziłam tym ładne parę osób.
– Dobra, zostaw piwo, znaczy nie zostaw, tylko pij, ale co z tym Tomkiem? Nie chcę rzucać podejrzeń, ale, jeśli można grzecznie spytać, jak go używają? Zawodowo czy jakoś inaczej…?
– No coś ty – zgorszyła się Martusia. – Normalny facet, użyteczny jako mężczyzna! Zaraz, czekaj, wiem, kim jest, chcesz go…?
– Do czego? Jako mężczyznę? On gerontofil…?
– Wariatka! Nie wiem, może i gerontofil, ale miałam na myśli nasze śledztwo! Nie wiem, co wie, ale możemy go złapać i zapytać. Łapać…?
– Tak bez powodu? Mam na myśli, człowiek ma swoje sprawy, a my mu zajmiemy ileś tam czasu… Czekaj, może on jada obiady? Możemy mu dać, na przykład, obiad albo kolację. Zamiast w knajpie, zje u mnie, zrobię coś przyzwoitego, kurczaka z ryżem, kiełbasę z rożna… Zapalę w kominku, żadna sztuka.