– Nie jest to głupia myśl – pochwaliła Martusia. – Wrócę z tych spotkań służbowych i będzie akurat. Dzwonię!
Tajemniczy fotoreporter Tomek bez najmniejszego oporu przystał na skonsumowanie czegoś w rodzaju kolacji w moim domu, zastrzegając się tylko nieśmiało, że może mu się jakieś pstryknięcie wypsnie. A czort go bierz, niech pstryka między jednym a drugim kawałkiem kiełbasy, względnie kęsem kurczaka, chociaż, moim zdaniem, ryż w tym wypadku musiałby mieć na spodniach. Jego rzecz, mogłam mu dać ściereczkę.
Perukę nasadziłam na głowę od razu, żeby przypadkiem nie zapomnieć, mógłby zatem robić, co by zechciał. I tak byłam zdania, że obie z Martusią zdołamy go oderwać od pracy zawodowej rzetelnie i dokumentnie. Co też, istotnie, nastąpiło.
– Gówno prawda – oznajmił z wielką energią w jakimś momencie posiłku, wspomaganego bardzo dobrym winem. – Sam osobiście robiłem zdjęcia tej fałszywej Borkowskiej, bo mnie o to Baśka prosiła. Po dziurki w nosie już miała tego śmietnika w życiorysie i raz wreszcie chciała zyskać jakiś dowód rzeczowy. To wcale nie ona tak się szlajała po mordowniach, tylko właśnie ta druga, nawet dosyć podobna, szczególnie z włosów, na własne oczy widziałem.
Ucieszyłam się.
– No, wreszcie ktoś, kto znał obie! Policja pana jeszcze nie dopadła?
– Nie, ale w razie czego zaświadczę, która to była.
– I ona naprawdę robiła takie kretyńskie sztuki? – upewniła się Martusia.
– Wydziwiała na konto tej drugiej? Po co? Do czego jej to miało służyć?
– Tego właśnie nikt nie wie – odparł fotoreporter Tomek. – Sami się zastanawiamy.
– Ta żywa Borkowska też nie wie? – spytałam podejrzliwie. – Ona ją w ogóle znała? Tę drugą, zabitą?
– A skąd! W tym rzecz, że jej na oczy nigdy nie widziała. Dlatego mnie prosiła, żebym się trochę postarał i zrobił zdjęcie. Dwa razy się na nią natknąłem w podbramkowych sytuacjach, rzeczywiście, tak dosyć obrzydliwie to wyglądało.
– No tak! – westchnęłam. – To jednak motyw aż świeci własnym światłem. Jeśli nie mogła się jej pozbyć inaczej, musiała ją zabić.
– Tego zabicia to ja w ogóle nie rozumiem – przerwał ów Tomek z wielkim niezadowoleniem – W redakcji się rozeszło w pierwszej chwili, że ktoś rąbnął Barbarę, jakiś napad bandycki, ale zaraz potem Barbara sama zdementowała przez telefon. O, cholera… Miałem nic nie mówić, prosiła, żeby w ogóle nie gadać o tej całej aferze, ale skoro panie już wiedzą…?
Czym prędzej zapewniłyśmy go, że wiemy doskonale. Uspokoił się i kiwnął głową.
– Fakt, że motyw pasuje. Chwalić Boga, nie było jej w Warszawie, zrobiła sobie wolny tydzień. Zaraz, to podobno było gdzieś tu u pani…?
Przyświadczyłam.
– Pod samym moim ogrodzeniem, no dobrze, ściśle biorąc pod drzwiczkami śmietnika, w objęciach wierzby płaczącej…
– Kontrastowa dekoracja…
– Poniekąd owszem. I sam pan rozumie, trudno się wyłączyć z czegoś takiego, jeśli pod nosem pana leży trup, chciałby pan coś o tym trupie wiedzieć nie? Szczególnie, że nie tak dawno z tym trupem mieszkałam, to znaczy, jeszcze wtedy był żywy.
Komunikat wydał się facetowi tak interesujący, że musiałam wyjaśnić całą sprawę obszerniej. Owszem, przyznał mi prawo do wścibskości i nieco się rozgadał.
O prawdziwej Barbarze Borkowskiej. Znali się już prawie dwa lata, współpracowali dość często, ona pisała, a on robił zdjęcia i wielokrotnie chodziło o wydarzenia aktualne, zahaczające o przestępczość. Lubili się, tak zwyczajnie, jak ludzie, damsko-męskie dyrdymały nie wchodziły w rachubę. Borkowska była w ogóle nie do poderwania, podobno od rozwodu tak zesztywniała, przeżyła go ciężko i zacięła się w sobie, nie zwierzała mu się, ale takie ploty krążyły. Zważywszy, iż większość znajomych, bliższych i dalszych, wierzyła w to jej rozpustne życie, unikali się wszyscy wzajemnie. Właściwie on sam na jej miejscu spróbowałby chyba owej hydrze ukręcić łeb…
– Ale ona, ta symulantka, zdaje się, przedobrzyła – ciągnął żywo. – Ostatecznie Barbara to dziewczyna na poziomie, inteligencja, wykształcenie, wychowanie… Gdyby się wygłupiała po lokalach, bo, powiedzmy, w taki nałóg nagle wpadła, nie wycierałaby sobie gęby własnym nazwiskiem! Dowcipnisia popadła w przesadę i coraz więcej osób zaczynało się wahać, przestawali wierzyć, że to naprawdę Barbara, prawda im wyłaziła spod mierzwy. Za jakiś czas, tak przypuszczam, cała nagonka wyszłaby na jaw, no i nie wiem, co wtedy.
W czasie jego gadania zastanawiałam się usilnie i nikłe błyski jęły mi się pojawiać w umyśle.
– Pogląd na nieboszczkę mam ugruntowany – rzekłam w zadumie, wpatrzona w okno, za którym koty pokazywały sztuki na kamiennym pagórku w ogrodzie sąsiada.
– Nie darmo przez parę lat waliła mnie po uszach, rodzaj muzyki też o czymś świadczy…
– Przecież nie masz słuchu! – przypomniała Martusia z naganą.
– Ale wrażeń mogę doznawać, nie?
– Wrażeń możesz.
– No to mam wrażenie, że jedno z dwojga. Albo ktoś ją do tego namówił i całą szopką kierował, albo Borkowska-prokurator zniszczyła jej jakiś złoty interes. Jej czy któremuś amantowi, wszystko jedno.
Bo sama z siebie i bez zdrowego dopingu nie byłaby taka pracowita. Dusza mi to mówi i te fluidy, co z jej okna do mojego leciały.
– Świeciły? – zainteresowała się Martusia.
– Nie, to plazma świeci, a nie fluidy.
– To skąd wiesz, że leciały?
– Mówię ci przecież, że to nie ja wiem, tylko moja dusza!
– A przyjaciółka?
– Co przyjaciółka? Przyjaciółka nie leciała. Było by ją widać.
– O Jezu… Przyjaciółka, ta blondynka w samochodzie, było gadanie o przyjaciółce czy nie?
– A…! Masz rację, było. No właśnie. Tę przyjaciółkę powinno się znaleźć…
– Zaraz, moment – przerwał nam fotoreporter Tomek. – Bo ja nie wiem, o której panie mówią. Przyjaciółek Barbary wcale nie znam!
– Nie, to przyjaciółka nieboszczki. Niejasna postać…
– I w ogóle możliwe, że wróg!
Trochę nam się ta konferencja skomplikowała. Fotoreporter wyprowadził ją na prostą, przypominając, że zna osobiście żywą Borkowską, martwą zaś widział zaledwie dwa razy i jej życie prywatne jest mu całkowicie obce. Moja dusza wpadła na kolejne pomysły.
– A jeśli ktoś jej zlecił tę maskaradę i był w nią jakoś wplątany – zaczęłam – a pan mówi, że nieboszczka zaczęła przesadzać, może się rozpędziła, cechy frywolne wzięły górę, i musiał ją utemperować. Bo inaczej szydło wylazłoby z worka…
– I co z tego? Co by mu zrobili?
– Żywa Borkowską mogłaby dać mu po mordzie – zaproponowała Martusia.
– Po mordzie, może być – zgodziłam się. – Ale jak to tam było z tym rozwiedzionym mężem? Co to za facet? A jeśli potrzebował pretekstu do rozwodu? O, niech pan popatrzy…!
Nie, nie pojawił się podejrzany mąż, tylko koty na kamieniach przeszły same siebie.
Fotoreporter rzucił okiem i zareagował błyskawicznie, trzasnął parę zdjęć przez otwarte okno, zachwycony bez granic. Nie zrzucił sobie ryżu na spodnie, tylko kawałek pomidora na podłogę, ale nigdy nie byłam drobiazgowa. Serwetkę chwyciła Martusia.
Musiało jej takie malutkie sprzątanko dobrze zrobić, bo natychmiast sprecyzowała wnioski.
– No to nie ma siły, musisz złapać tych dwóch palantów! – zarządziła. – Męża żywej i konkubenta, o ile dobrze mówię, nieboszczki.