– Mógłby pan rzucić okiem na te papiery i własne wnioski wyciągnąć – podsunęłam zachęcająco. – A niezależnie od spraw służbowych, wie pan coś o jej życiu prywatnym?
– Której?
– Tej żywej.
– Niewiele. Na dogłębne zwierzenia mieliśmy raczej mało czasu, a Barbara nie bardzo wylewna. Mąż, dwoje dzieci, małżeństwo wydawało się szczęśliwe, egzystencja unormowana, dopiero pod sam koniec jakiś smród mi zaleciał, ale to mogło być naturalną konsekwencją plotek. Osobiście, jako mąż, stanąłbym po jej stronie, tak mi się przynajmniej wydaje, bo dziewczyna wartościowa i atrakcyjna, ale mam wrażenie, że tamten mąż odpuścił. Baśka przeżyła to w sobie, bez ujawniania. I tyle. Więcej nie wiem.
No nie, owszem, ona nie cierpi czosnku, lubi deszczową pogodę, lubi czytać, nie lubi pedantycznego sprzątania, nie reflektuje na podrywki, a na urlopie chętnie łowi ryby. Jak na kobietę, upodobanie dziwne. Ale to się chyba pani do niczego nie przyda?
– Poza kwestią stosunku do czosnku, który budzi we mnie zdecydowaną sympatię.
Stosunek, nie czosnek. Chociaż wszyscy wiemy, że stanowi panaceum na wszelkie dolegliwości i powinno się go spożywać na jarzynę, ale czy naprawdę panaceum musi tak obrzydliwie śmierdzieć…?
– A gdyby tylko na noc…?
– A skąd, śmierdzi i nazajutrz! Człowiek tym przesiąka!
– To dlaczego Bułgarzy nie dożywają stu czterdziestu lat…?
Zanim się obejrzałam, nasza rozmowa przeszła w dyskusję o czosnku. Wyglądało na to, że Jacuś lubi czosnek, a Barbara ostro ograniczała to jego upodobanie, żądając, żeby w pracy nie śmierdział. Zaczęłam podejrzewać, że w zabójstwie Jacuś miał swój udział, ale przypomniałam sobie, że współużytkowniczkę pokoju i tak stracił, więc zrezygnowałam z podejrzeń. Nie o czosnek poszło.
– Dobra, niech będzie, niech pan rąbie ten czosnek nawet dniem i nocą, daj panu Boże zdrowie, nie będę się znęcać nad panem bez przerwy, ale co pan prywatnie o tym zabójstwie myśli?
– To już pani powiedziałem. Prokuraturze jeszcze tego nie przekazali, poza tym, i tak przekażą stołecznej, bo wiem, że robi to specjalista od zbrodni kameralnych, podinspektor Bieżan…
– Też wiem – mruknęłam.
– … ale sądzę, że nie przekażą, dopóki nie rozstrzygną podstawowego problemu.
Która z nich miała tam leżeć, pod pani domem. Ze względu na motyw, Baśka jest mocno zagrożona, ale ja prywatnie w jej winę nie wierzę…
Tych cholernych prokuratorów trochę znałam, zatem też przestałam dopuszczać bezpośredni, a nawet pośredni, udział w zbrodni prawdziwej Borkowskiej. Coś musiało być z tą dublerką, która mnie się naraziła dźwiękami…
Odczepiłam się od Jacusia i wróciłam do domu, niewiele mądrzejsza niż przedtem.
Koło dziewiątej rano Bieżan dostał sygnał, że konkubent nieboszczki wraca do życia.
Zamierzał wprawdzie trochę wnikliwiej spenetrować miejsce pracy byłego męża żywej
Borkowskiej, ale uznał, że miejsce pracy nie ucieknie, a wiedza o denatce jest bezcenna.
Wbrew racjonalnej organizacji pracy i czasu pojechali tam razem, obaj, Edzio z Robertem.
Ówże Wiesław Wyduj prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kac monstrualny rozpościerał się w nim i nad nim, co Bieżana w najmniejszym stopniu nie zdziwiło, przeciwnie, spodziewał się zjawiska i, nie bacząc na koszty, przytomnie wziął ze sobą cztery butelki piwa i ćwiartkę wódki.
Razem z tym zaopatrzeniem został powitany jak anioł zbawienia. Przyjaźń od serca, można powiedzieć, stanęła u progu.
Bez najmniejszego nacisku, zawracany ku tematowi malutkimi pytankami tylko od czasu do czasu, nieszczęsny wdowiec wypłakał im się na łonie szczerymi łzami i równie szczerymi informacjami. Już z siedem lat najmarniej będzie, jak ten cud urody, ta bogini niebiańska, ta najwspanialsza kobieta na świecie, pozwoliła mu się poderwać, nie wiadomo dlaczego, bo cóż on, żylasty, owszem, nie strachliwy, nie ubogi, z mieszkaniem, pracowity i kochający, ale żaden tam Apoloniusz z Belwederu, kozaki lepsze od niego trafiają się na każdym kroku, a tu ona, to bóstwo, przy nim została. Nic w nim widzieć nie mogła, nic kompletnie, a jednak! Po piętach ją całował i w oczy patrzył, gdyby miasto chciała podpalić, jeszcze by się o zapałki starał, i oto nie ma jej, nie ma, nie żyje…!
Kojąc gorzkie łzy to piwem, to wódką, oszczędzaną, bo cóż to jest ćwiartka, Bieżan o życie codzienne jął wypytywać, kwestię identyfikacji zwłok zostawiając na razie na uboczu.
– A tam, przyjaciółki, przyjaciółek to ona żadnych nie miała, za piękna była, baby to zawistne albo co, jedna tylko, ta Ulka, a i to się kryła i razem się z Felą nie chciała pokazywać, bo gdzie jej do Feli, barachło takie! Fela do filmu mogła iść, do telewizji albo co…
I obiad ugotowała, i towarzystwo lubiła, i pograło się, potańczyło… Oprała, obsprawiła…
Drugiej takiej na świecie nie było, nie ma i nie będzie!
Co do oprania i obsprawienia Bieżan miał drobne wątpliwości, bo mieszkanie kliniczną czystością nie lśniło, delikwent zaś miał drobne braki w rozmaitych guzikach. A, nie, okazało się, że guziki należały do niego, Fela na drobiazgi nie zwracała uwagi, sam sobie przyszywał. Fela zajęcia miała różne, na mieście przeważnie, a w ubiorach grymaśna i ciągle coś tam musiała kupować, no i dobrze, jak wielka dama wyglądała. O, proszę…
Tu podniósł z podłogi czarny żakiet, poniewierający się pod krzesłem, przytulił go do łona, po czym zaprezentował jako wytworny strój Feli. Żakiet był rzeczywiście elegancki, ale z drobnym mankamentem, mianowicie na lewej klapie miał ogromną plamę, pochodzenia niewątpliwie spożywczego. Trochę wyglądało na lody. Jadła Fela te lody nieuważnie, a może ktoś ją w łokieć puknął i pożywienie wylądowało na szacie.
Wyduj kontynuował wylewne zeznania.
Basia, kazała do siebie mówić, a on ciągle się mylił, bo jako Felę ją poznał. Ta Ulka, to z dawniejszych czasów, ze szkoły jeszcze może, a Fela ambitna, do wieczorówki poszła…
Co skończyła, to skończyła, jej rzecz, żadnej hołoty nie przyjmowała tu wszyscy dookoła jak te psy szczekają, u nich wyłącznie przyzwoite towarzystwo bywało!
A owszem, mówiła mu, tak jej się czasem na gadanie zebrało, jedną taką udawała, strasznie śmiesznie było, ta Ulka ją chyba namówiła, bo jakiś z telewizji chciał zobaczyć, co też ona potrafi, a Fela wszystko potrafiła. Nie, on nie zna Ulki, Ulka to Ulka, Urszula chyba, przez te wszystkie lata ledwo parę razy widział, bo się spotykały, jak go nie było.
A kto tam o nazwisko pyta… Może i mówiła kiedyś, Bliźniak, Białasek, czy jakoś podobnie… Ostatnimi czasy Fela się złościła, zapowiadała, że zrobi, co jej się spodoba, a nikt tu jej nie będzie niczego zakazywał. Raz, dlaczego nie, wieczorem wrócił, a tu awantura była z tą Ulka, przyjaciółka jak z koziego ogona trąba, czepiała się czegoś, a Fela coś o szmalu wykrzykiwała, wyrolowała ją ta Ulka czy jak… Może forsy chciała…? Zamilkły zaraz, jak przyszedł, i adiu Fruziu, ale Fela coś gadała, że kto wlazł do żłobu, niech płaci.
I już ona potrafi stołek spod tyłka głupiej freli wykopać. A w ogóle wesoła była taka, aż się koło niej świeciło, a że tam czasem parę słów jej się wyrwało, to i cóż takiego, ludzka rzecz. Wrogów Fela żadnych, ale to żadnych, nie miała, wszyscy ją lubili, tylko te ludzie tutaj trochę pyskowały, że hałasy, jakie tam hałasy, że się Fela czasami zabawić chciała, to i cóż takiego! Najlepsza żona w świecie, jak on będzie bez niej żył…!
– Ale tak przeważnie to ona dobra przyjaciółka była, ta Ula – rzekł znienacka skacowany Wyduj, siąkając nosem. – Dawała Feli pieniądze co i raz to, żeby sobie co kupiła albo co. Może i miały jakie interesy albo co? Albo chciała, żeby jej Fela za te pieniądze co zrobiła, albo co? Ja tam nie słuchałem, bo się Fela złościła, że się wtrącam. Albo co.