– Ładne parę lat mieszkałam naprzeciwko niej – wyznałam zarazem ponuro i z ulgą. – Po drugiej stronie podwórza. Ona zaś nocami lubiła uprawiać coś, co niektórzy uważają za muzykę…
Jej pytające spojrzenie miało tak potężny nacisk, że z rozpędu opowiedziałam obszernie o przeżyciach zarówno własnych, jak i sąsiadów, nie kryjąc nawet ówcześnie jawiących się podejrzeń, jakoby w dawnym komisariacie młoda dama miała znajomego, być może wielbiciela, który uprzedzał ją o wizycie radiowozu, żeby zdążyła stłumić orgię dźwięków. Borkowska słuchała tak, jakbym wydawała z siebie co najmniej pienia niebiańskie.
– I gdzie to było? – spytała wręcz zachłannie. – Gdzie pani mieszkała?
Nie widziałam żadnej tajemnicy w moim poprzednim miejscu zamieszkania.
Wyjawiłam jej adres.
– Czy tam było… Jak by tu powiedzieć… Czy tam było kilka wejść?
– Tam były same wejścia. Z czterech stron świata. Moment… Dobrze mówię, z czterech. Gdyby ktoś chciał, na przykład, uciekać, mógłby… sekundę, niech policzę… lecieć co najmniej w sześciu kierunkach. Niekiedy żałowałam, że nie jestem złoczyńcą, bo miejsce się, można powiedzieć, marnowało.
Borkowskiej roziskrzyły się oczy, a kiełki z moich ziarenek gwałtownie podrosły. Ta baba wiedziała coś, o czym nie chciała jednego słowa powiedzieć, a miejsce zamieszkania ofiary miało z tym dużo wspólnego. Co się tam działo, do licha, mieszkałam naprzeciwko i nic nie widziałam?
– Rozważmy te wersje – zaproponowała żywo. – Wynająć zabójcę może każdy, ale to wcale nie jest łatwe. Zawodowy kosztuje bardzo drogo, a niezawodowy od razu przeistacza się w szantażystę, co nawet najgłupsza gęś potrafi zrozumieć. Załóżmy jednak, że zapożyczyłam się i wynajęłam. Musiałby to być ktoś, kto nawiązałby z nią znajomość dostatecznie bliski, żeby z nim jechała…
– Wcale nie! – zaprzeczyłam z energią. – Mogła o nim pojęcia nie mieć. Poczatował na nią trochę, podsłuchał, że umawia się ze mną, upilnował ją na ulicy, zatrzymał się, zaproponował przypadkowe podwiezienie. Podrywacz. Głowę daję, że wsiadłaby z radością!
– No, możliwe – zgodziła się Borkowska z lekkim wahaniem. – Tak, to mnie gubi…
– Szkopuł w tym – ciągnęłam dalej – że tu była blondynka. Kobietę w charakterze podrywacza raczej wykluczam, a facet w blond peruce wzbudziłby chyba pewną nieufność. Wynajęła pani blondynkę?
Borkowska zachowała zimną krew.
– Prawdziwych zawodowych zabójców jest u nas w ogóle bardzo mało, a o kobiecie w tej roli dotychczas nie słyszałam. Odpada. Pytanie, czy samochód z blondynką był jedynym samochodem w tej okolicy w określonym czasie? Przecież mógł przejeżdżać ktoś zupełnie inny…
– Pani też wierzy, że one wszystkie są takie przeraźliwie głupie? – zgorszyłam się.
– Zwracam pani uwagę, że ja jestem z natury najprawdziwszą blondynką, a osiwiałam dopiero parę lat temu. Robię wrażenie dennej idiotki?
Borkowska z grzeczności wręcz się przeraziła i zaczęła mnie gorąco zapewniać, że dowcipów nie traktuje poważnie, osobiście zna policjantów z wyższym wykształceniem i Żydów, którzy nie cierpią śledzi, chociaż więcej zna takich, którzy nie cierpią interesów, bo śledzie na ogół lubią wszyscy, bez względu na religię. Nie wierzy także w złotą rybkę i arcyksięcia w Sarajewie. Odczepmy się od blondynki jako takiej i przyjmijmy, że iglaki sąsiadki przejechał samochód z kierowcą w postaci silnego bruneta, poza tym, osoba mogła być utleniona…
– No więc ten drugi samochód albo widziałby scenę zabójstwa, wjeżdżając w tę ulicę, albo przeoczyłby zwłoki pod wierzbą, po scenie – zaopiniowałam stanowczo.
– Niewiele jest istot ludzkich, które nie zareagowałyby na leżącą kobietę, wyglądającą przyzwoicie, a nawet elegancko. Faceta, to jeszcze, bo może pijany, ale pijanych bab poniewiera się ilość nikła. W każdym wypadku ten drugi samochód coś by zrobił.
– Czas! – poprosiła rozpaczliwie. – Niech pani sprecyzuje czas możliwie dokładnie!
Wyłącznie z dobrego serca nie postawiłam warunku, że ja sprecyzuję, a ona powie, co wie. No, może też trochę na skutek życzeń Martusi, która jej współczuła i nie chciała, żeby ją złapali.
– Dostrzeżona została o siedemnastej czterdzieści dwie. Nie było jej jeszcze o piętnastej dwanaście, co stwierdza mój siostrzeniec, wpatrzony w chwili odjazdu w zegarek, bo był umówiony gdzieś tam o piętnastej trzydzieści. Sąsiadka upiera się, że iglaczki zniweczono jej około siedemnastej, może nawet odrobinę przed. Zaraz, moment, ona operuje światłem i ciemnością, sprawdźmy, o której zaszło słońce… Chwyciłam kalendarzyk.
– Około siedemnastej. Zgadza się. Ona jeszcze wszystko doskonale widziała, gdyby nic nie zasłaniało jej horyzontu, widziałaby i resztkę słońca, zatem ja bym przyjęła szesnastą pięćdziesiąt pięć. Mówi, że strzeliło z rury wydechowej, znaczy, denatka padła o szesnastej pięćdziesiąt pięć. Ma pani dokładność idealną. I co?
– I nikt tędy nie jechał aż do siedemnastej czterdzieści dwie?
Zastanowiłam się.
– Trzy kwadranse. W grę wchodzi tylko jeden dom. Ci z jednej strony do mnie nie docierają, ci z drugiej też nie, przez ten chwilowy wykop. Pies z kulawą nogą mógł się tu nie plątać przez trzy kwadranse, szczególnie że ludzie dopiero zaczynali wracać z pracy.
Owszem, mogła sobie leżeć spokojnie przez trzy kwadranse. I jeśli w tym czasie pojawił się jakiś przypadkowy samochód, nie ma siły, musiał ją dostrzec. Chyba że miał za kierownicą ślepego kretyna, ale przy prawach jazdy badają wzrok…
Borkowska najwyraźniej w świecie łamała się w sobie. Nabrałam nadziei, że jakieś tajemnice z siebie wydusi.
– Blondynka – powiedziała jakimś takim martwym głosem. – Nie, to niemożliwe. A nawet jeśli możliwe, nieprawdopodobne. Nie do pojęcia… Nic ale to absolutnie nic z tego nie rozumiem.
– Proponuję, żeby pani powiedziała, czego pani nie rozumie – rzekłam suchym i surowym tonem – Nie latam po mieście, rozgłaszając wszystko co od kogokolwiek usłyszę, brakuje mi czasu na takie ekscesy. Siedzi tu pani i bije się z myślami, może przyda się pani parę dodatkowych, cudzych, szarych komórek. Starsza jestem od pani i miałam czas poznać życie. Wal, dziewczyno, całą prawdę!
No i Barbara Borkowska powiedziała mi całą prawdę.
Zadzwoniwszy do właściwych drzwi, Bieżan ujrzał przed sobą znaną mu już, niemrawą blondynkę, drugą żonę Stefana Borkowskiego. Bez najmniejszego oporu został wpuszczony do mieszkania, gdzie unosił się leciutki zapach cebulki, świadczący niewątpliwie o przyrządzaniu posiłku. Urszula Borkowska nie wydawała się jednak zbytnio zajęta, spokojnie usiadła w pokoju, nie rzucając nawet okiem w kierunku kuchni.
Bieżan zdecydował się przystąpić do sprawy wprost.
– Czy znała pani Balbinę Felicję Borkowską?
Po bardzo długiej chwili, poświęconej przez drugą żonę wpatrywaniu się w okno nieruchomym wzrokiem, w odpowiedzi padło pytanie:
– Którą?
– A było ich więcej niż jedna? – zdziwił się Bieżan.
– Nie wiem – odparła Urszula Borkowska po nieco krótszej chwili.
Bieżan z miejsca zyskał pewność, że z tej baby wszystko będzie musiał wyrąbywać toporem. Nastawił się na katorżniczą pracę.
– Zatem, czy znała pani Balbinę Felicję Borkowska, zabitą przed tygodniem?
– Nie.
– A jakąś inną Balbinę Felicję Borkowską?