– Nie.
– No dobrze. Gdzie pani była w środę, drugiego października bieżącego roku, w godzinach między piętnastą a osiemnastą?
– Nie wiem.
– A może zechce pani to sobie przypomnieć?
Milczenie zapadło takie, że wręcz można je było nożem krajać. Po trzydziestu sekundach Bieżan zorientował się, że, o ile sam go nie przerwie, będzie trwało wiecznie. Ta baba się nie odezwie, bo też istotnie, każda odpowiedź na jego pytanie miałaby jakieś konsekwencje. No to niechby miała, do licha!
– Zechce pani czy nie zechce?
– Co?
Chęć potrząśnięcia rozmówczynią tak, żeby jej łeb odleciał, zaczęła rosnąć w Bieżanie ze straszliwą mocą. Opanował się jakoś, oderwał wzrok od jej twarzy i nagle dostrzegł ręce. Dłonie, splecione na kolanach i częściowo ukryte pod blatem stołu, zaciśnięte były z całej siły, aż zbielały ich wszystkie kostki. Zrozumiał. Ta kobieta trwała w stanie przeraźliwego napięcia, miała w sobie jakiś ciasno związany supeł, nie lęk, ale jakby okropną determinację, upór, może przy tym oczekiwanie na cios, i nic z tego nie chciała okazać.
– Pytam, gdzie pani była w środę, drugiego października, i proszę, żeby zechciała pani to sobie przypomnieć.
– Nie wiem.
– Nie pamięta pani?
– Nie.
– Prowadzi pani bardzo ruchliwy tryb życia?
– Nie.
– Ma pani prawo jazdy?
– Tak.
– Jeździ pani samochodem?
– Tak.
– Często?
– Nie.
Bieżan uświadomił sobie, że szaleńcza rozmowność tej całej Urszuli zaczyna rzutować i na niego, niewiele mu brakuje do pogawędki monosylabami. Ponadto każda odpowiedź na pytanie pada z opóźnieniem, po chwileczce ciszy. Dopiero teraz jął nabierać rzetelnych podejrzeń, bo dotychczas udział drugiej żony Borkowskiego w tej całej aferze wydawał mu się pozbawiony sensu i wysoce wątpliwy. Ale niemożliwe przecież, żeby osoba normalna i całkowicie niewinna zachowywała się podobnie! Cóż ta kobieta usiłuje ukryć z tak potwornym wysiłkiem?
Mignęła mu myśl o Borkowskim, do tej pory branym pod uwagę raczej dość delikatnie.
– A gdzie był wówczas pani mąż?
– Kiedy?
– W środę, drugiego października.
Tym razem odpowiedź padła natychmiast, bez najmniejszego wahania.
– W Szwecji.
– A teraz gdzie jest?
– W Szwecji.
– Rozmawiałem z nim czwartego, w piątek. Wrócił z tej Szwecji i znów tam pojechał?
– Tak.
– Kiedy? Dokładnie proszę. Kiedy wrócił?
– W czwartek wieczorem.
– A kiedy znów pojechał?
– W niedzielę wieczorem.
– I kiedy wraca?
– Za tydzień. On bardzo często lata do Szwecji.
Tak niesłychanie długie zdanie Urszula Borkowska wypowiedziała pierwszy raz.
Najwidoczniej temat wydawał jej się bezpieczny i chciała się go trzymać. Myśl o Borkowskim, jako sprawcy, prawie zdechła Bieżanowi własną śmiercią.
– Mąż pani wrócił zza granicy w czwartek, a pani nie wie, co pani robiła poprzed
niego dnia? Może jakieś przygotowania, zakupy…?
Na Urszulę Borkowska znów spadła niemota.
– Tak – zgodziła się po długiej chwili.
– Co, tak?
– Zakupy.
– Gdzie?
– Nie wiem.
– W jakichś sklepach może…?
– Tak.
– W jakich?
– Nie pamiętam.
Cierpliwość Bieżana ledwo się już trzymała na ostatnich nogach. Urszula Borkowska szła w zaparte, to było widać. Postanowiła sobie nikogo nie znać, niczego nie wiedzieć i cierpieć na amnezję, nie bacząc, iż tym sposobem budzi wszelkie możliwe podejrzenia.
Zdecydował się ją postraszyć.
– No dobrze. Skoro nie chce pani rozmawiać u siebie, być może zechce pani na komendzie. Myślałem, że pogadamy w przyjemniejszych warunkach, ale jeśli woli pani wezwanie, proszę bardzo. Proszę trochę wysilić pamięć i przypomnieć sobie własnych znajomych i własne czyny, bo inaczej zmusi nas pani do szerszego dochodzenia. W grę wchodzi zabójstwo i żadnych niejasności nie można tu zostawiać. Do zobaczenia.
Podniósł się i Urszula Borkowska też się podniosła, rozplatając dłonie.
– W Geancie – powiedziała z trudem.
– Co w Geancie?
– Zakupy.
– No widzi pani, jednak można sobie coś przypomnieć. Po południu pani te zakupy robiła?
– Tak.
– Spotkała pani kogoś znajomego?
– Nie.
– Zostawiła pani sobie może rachunek? Czasem się takie kwitki chowa do kieszeni i zapomina wyrzucić…
– Nie.
– Szkoda. I z Felą się pani nie widziała?
– Nie.
– Do następnego spotkania zatem…
Opuściwszy rekordowo gadatliwą panią domu, Bieżan otarł pot z czoła. Czuł się mniej więcej tak, jakby wyrąbał ręcznie ze dwie tony węgla na przodku. Był już zupełnie pewien, że mu ta baba łże aż ziemia jęczy, każdym słowem, no nie, nie każdym, o mężu powiedziała prawdę, rzeczywiście musiał siedzieć w tej Szwecji, ale na pytanie o Felę nie miała prawa zwyczajnie zaprzeczyć, powinna była spytać, o jaką Felę chodzi.
Czyli nie dość, że łże bezczelnie, to jeszcze i głupio. Borkowskiego za tydzień trzeba będzie uchwycić na lotnisku, zanim żona zdąży się z nim porozumieć, chociaż czy taka ostrożność ma sens, istnieją przecież telefony, połączeń komórkowych tak łatwo nie wyłapie…
Wyczerpany tą górniczą pracą, Bieżan wrócił do komendy, gdzie rychło doczekał się
Górskiego. Znów Robert przyleciał pełen emocji i osiągnięć, najwyraźniej w świecie trafiał w całej sprawie na łatwiejszych rozmówców. Miał szczęście.
– Zaprosiłem tę Zenię na kawę! – oznajmił z triumfem.
W znękanym wzroku jego zwierzchnika pojawiła się iskierka ożywienia.
– To znaczy – poprawił się Robert uczciwie – to był tort ze słodkim wermutem.
Jeszcze mnie trochę mdli, ale ogólnie ja słodycze lubię. Tylko ten wermut nie tego, wolałbym jednak czystą wódkę.
– Do tortu nie idzie – zwrócił mu uwagę Bieżan. – Mów od razu, co ci wyszło z tych słodyczy, a potem sobie przesłuchasz zeznania drugiej żony. Ja tego powtarzał nie będę, nie mam siły.
Wygrzebując magnetofon z kieszeni, Robert z zapałem rozpoczął relację.
Odnalazł tę Zenię bez najmniejszego trudu, symulując zainteresowania prywatne, bo w pierwszej kolejności musiał się przebić przez sekretariat. Operatywna dama-sekretarka sama wydzwoniła z pokoju Zenię Wiśniewską, co nie było dla Roberta najlepszym pomysłem świata, zważywszy fakt, iż obydwoje z Zenią pierwszy raz w życiu mieli się widzieć się na oczy. Trudno w takiej sytuacji udawać amanta. Zdołał jednak jakoś wybrnąć z kłopotu, przy okazji budząc w Zeni zwiększone zainteresowanie.
Dopiero przy tym torcie z wermutem wyjawił jej prawdę. Trochę ją zmroziło, ale ładna dziewczyna i przystojny chłopak prawie zawsze znajdą wspólny język, choćby nawet wzajemne kontakty szły im trochę po grudzie. Zenia z całej siły starała się o powściągliwość, ale w końcu jej się ulało.
No tak, chciała ta Urszulka poślubić szefa, zakochała się, każdemu wolno, nie? Jako sekretarka, to ona była do chrzanu, równie dobrze mógł tam sobie posadzić owcę albo kozę, teraz to widać, kiedy ta nowa, Iwona, nastała. Czyste złoto! Ale Urszulka chodziła koło niego jak pies koło jatki, chodziła, aż i wychodziła, szczególnie, że pierwsza żona…
O, coś tam było z pierwszą żoną nie za bardzo, jakoś podupadła, wytrzymać z nią nie dało rady…
– Tu się zmieszała i zacięła tak, że w oczy biło – komentował Górski tekst z taśmy.
– Musi wiedzieć wszystko, ale głupio jej było i za skarby nie chciała, żeby od niej wyszło. Proszę, niech pan słucha, czkawkę ma przy każdym zdaniu!