– Jak to, nie wiesz, co to są kaczeńce i gdzie rosną?
– Ja się nie znam na roślinkach… To kwiatki, nie?
– Nie do wiary… Nigdy w życiu nie zrywałaś kaczeńców?!
– Jakoś się nie złożyło… Powinnam się kajać? To wezmę sobie jeszcze piwo do tego kajania, co?
– Nie zasługujesz, ale weź – przyzwoliłam surowo. – Otóż kaczeńce mają to do siebie, że rosną na mokradłach, prawie w wodzie, możesz tam wejść boso albo w gumiakach, a wyobraź sobie, że on prosto z tej wycieczki chciał iść na kolację do Bristolu, do Sheratona, no, symbolicznie, do Ritza. To jak…?
– A jakby ona woziła gumiaki dla niego…?
– Na nic, spodnie by mu się w gumiakach pogniotły.
– Mógł zdjąć spodnie i wejść boso.
– A rękawy od marynarki? I mankieciki od koszulki? Goły by musiał włazić, w samych gaciach, a gdyby go kto w tych gaciach zobaczył? Czyli, bo ja ci charakter wyjaśniam, a nie sposoby zbierania wiosennego kwiecia, ona czegoś strasznie chce, on ją kocha i powinien jej tego dostarczyć, a tu chała. Niezdolny. I już się czuje ten gorszy, więc jakie ma wyjście? Proste, przestać ją kochać. Innymi słowy, jeśli coś mu nie gra i jest dla niego ogólnie szkodliwe, odmienia mu się osobowość i takie parszywe z niego wyłazi.
– I ona go…!
Pomachałam uspokajająco korkociągiem.
– Go, go. Nic takiego. Z każdego w sprzyjających okolicznościach parszywe wyłazi, z tym że rozmaite. Większe, mniejsze, szkodliwe albo nie, okropne albo głupie, jawne, tajne, przytłamszane, z tym że z przytłamszania na ogół biorą się nerwice, a źródeł ma to parszywe pięć tysięcy. Czasem bywa w ogóle maciupcie i byle jakie, i można nie zwracać uwagi.
– Ale nią wstrząsnęło?
– Wstrząsnęło, bo myślała, że ją kocha porządniej, że jest mniej głupi i nie trzęsie się tak przeraźliwie o własną opinię. Ale, moim zdaniem, trzęsienie było wynikiem padnięcia na mózg. Z tym że do konkurencji z drugą żoną ona nie weszła i nie wejdzie, i ja się jej nie dziwię, dla niej facet się skończył i zemsta byłaby dla niego niezasłużonym zaszczytem.
Po krótkim namyśle i kolejnej puszce piwa Martusia przyznała mi słuszność.
Przyglądałam się jej z zazdrością, jakim cudem ona od tego piwa wcale nie tyła? I nie szkodziło jej, przeciwnie, nabierała wigoru i bystrości, szczególna jakaś właściwość organizmu…
– To co teraz? – spytała trochę niepewnie.
– Nie wiem – wyznałam z żalem. – I nie wiem, co zrobią gliny. Bo przyczyn, dla których druga żona trzasnęła własną przyjaciółkę, w ogóle nie umiem sobie wyobrazić, więc może to jednak nie ona. Powinni znaleźć dowody rzeczowe, broń palną, mikroślady…
– Żakiet. Do tego, co miała na sobie, powinna była mieć żakiet.
– No właśnie, żakiet. I w ogóle strasznie myślę, czyby nie polecieć do domu ofiary, to znaczy do mojego byłego miejsca zamieszkania, ale jakoś mnie odrzuca. Niewłaściwych ludzi znamy.
– One się chyba pokłóciły – rzekła po chwili Martusia w zadumie. – Te dwie przyjaciółki. Jedna dla drugiej załatwiła męża, ale ta jedna była na kompromitującym poziomie, więc ta druga nie chciała jej znać. A ta jedna miała nadzieję wejść do eleganckiego towarzystwa… tylko mnie nie pytaj przypadkiem, co to jest eleganckie towarzystwo, ja sobie teraz wyobrażam, co ona mogła myśleć! Pchała się nachalnie, tak jak do ciebie, więc nie było innego sposobu, żeby się jej pozbyć. Musiała ją zabić.
– Całkiem niezła myśl – pochwaliłam. – Pomijając, oczywiście, kwestię eleganckiego towarzystwa… O, masz rację, ten mąż, trzęsący się o swoją opinię! Albo nienawidziła pierwszej żony tak okropnie, że jeszcze i zbrodnię postanowiła na nią zwalić, bo, prawdę mówiąc, motyw żywej Borkowskiej krzyczy wielkim głosem. Ja wiem, że to nie ona, po rozmowie z nią jestem pewna, ale ja, sama jedna na całe sądownictwo nie wystarczę.
– Skoro jest niewinna, zamkną ją z pewnością – zmartwiła się Martusia.
Kiwnęłam głową.
– Zgadza się, powinnyśmy jej pomóc.
– Jak…?
– Nie wiem. Czekaj, niech pomyślę…
Pomysł, który mi zaświtał, był tak kretyński, że bezwzględnie musiałam go zrealizować, i to jak najszybciej. Martusia prawie się go przestraszyła, ale zarazem zainteresowała niezmiernie, do tego stopnia, że zdecydowała się zostać do jutra nawet o poranku łapać kota…
– Dosyć tego grzęzawiska umysłowego, bierzemy się za konkrety – zarządził energicznie Bieżan po zgromadzeniu wszystkich relacji wywiadowców i wyników badań z laboratorium. – Po kolei. Żakiet…
– Gdyby tak w porządku alfabetycznym, żakiet byłby na końcu – wymamrotał pod nosem Górski.
Bieżan łypnął na niego okiem z wyraźną troską.
– Ta ilość bab cię ogłupiła. Opanuj się, owszem, same baby, rozumiem, że ciężko zrozumieć… tfu, mnie też ogłupiły…
– Babska zbrodnia…
– Zapomnij o płci. Sprawca rodzaju męskiego może się również, jako sprawca, okazać debilem. Hipoteza się rysuje i musimy ją przyjąć, bo nic nam innego nie pozostaje.
Jedyny świadek naoczny…
Owszem, jednego naocznego świadka zbrodni znaleziono z potwornym wysiłkiem.
W odległości dokładnie stu dwunastu metrów w linii prostej od miejsca przestępstwa człowiek skończył właśnie murować komin na budynku w stanie surowym i zrobił sobie malutką przerwę na papierosa. Inni już zeszli z dachu, on został ostatni i przez te parę minut gapił się na okolicę. Widział rząd domków jednorodzinnych po drugiej stronie drogi, na wyrost noszącej miano ulicy, na owej drodze było pusto, z rzędu dwunastu domków zamieszkała była zaledwie połowa, resztę niemrawo wykańczano, od jego prawej strony nadjechał jakiś biały samochód, diabli wiedzą co to było, z daleka nie rozpoznał, ale zaciekawił się, bo samochód jechał jakoś niezdecydowanie. Nadjechał szybko, bardzo zwolnił, znów ruszył szybciej, więc tak patrzył, co zrobi dalej. O wykopie w poprzek wiedział, ostatnie parę dni pracował na dachu i miał niezły widok na te sztuki, które kierowcy tam wyczyniali, z pustej ciekawości chciał zobaczyć, wrąbie się w ten dół czy nie. Samochód zwolnił przy tym niskim, z czerwonym dachem, on zamieszkały, drugi za nim pusty, kolejny zamieszkały, ale nikogo akurat przy nim nie było, następny do tej pory był pusty, teraz jednak już jakieś rzeczy przywieźli i chyba ludzka osoba coś w środku robiła, otwierane okno w słońcu błyskało, ale to trochę przedtem, jak jeszcze murował. A zaraz za tym domem dół.
Samochód zatrzymał się, w dół nie wleciał, człowiek przy kominie poczuł się odrobinę rozczarowany, jednakże patrzył, bo innych atrakcji nie było, a chciał spokojnie do końca wypalić. Samochód zawrócił. Tak głupio zawracał, że chyba przy kierownicy musiała siedzieć baba, o mało się nie władował kufrem w ogrodzenie. Ruszył z powrotem, powoli, zatrzymał się przy tym domu, o, pustym jeszcze, jakaś osoba z niego wysiadła, nie tak od razu, tylko po dłuższej chwili. Od strony pasażera wysiadła, z przodu. Człowiekowi wydawało się, że kobieta, ale głowy by za to nie dawał, chociaż ogólnie wzrok ma niezły. Ruszyła w kierunku tego niskiego, zamieszkałego, samochód ruszył za nią, a co dalej, to on nie wie, bo rzucił niedopałek i zszedł z dachu. Co do huków, nic nie słyszał, na dole deski zrzucali i głuszyli inne dźwięki. Nikomu o tym nic nie mówił, bo nikt go nie pytał, a wydarzenie znowu nie było takie nadzwyczajne, gdyby ten samochód wleciał w dół, o, to tak, ale nie wleciał. Skoro go jednak teraz pytają, wszystkich pytają, proszę bardzo, może powiedzieć. Papieros przy kominie, żadne przestępstwo…
– Jedyny świadek naoczny stwierdza dokładnie to samo, co powiedział pies – precyzował Bieżan. – A także ta, jak jej tam, co firanki wieszała. Przyjmujemy fakt: zabójca przyjechał z ofiarą, zawrócił, zatem znalazł się po tej samej stronie co budynki i trasa przejścia denatki. Podjechał tuż za nią, rąbnął przez otwarte okno z odległości półtora do dwóch metrów i oddalił się natychmiast. Trwało to około czterdziestu sekund i nikt go po drodze nie spotkał, a dalej, na ulicy, nikt na niego nie zwrócił uwagi. Wysiadanie ofiary z samochodu potrwało trochę i możemy uczynić założenie, że w grę wchodził żakiet.