Moich dedukcji Bieżan najwyraźniej w świecie wcale nie był spragniony, starałam się zatem ograniczać je wszelkimi siłami.
Pod sam koniec relacji w drzwiach kuchni pojawił się technik policyjny i w milczeniu podał coś Górskiemu, a Górski szefowi. Dzięki podwójnemu podawaniu udało mi się podejrzeć, co to jest.
Łuska pocisku.
Odgadłam, iż jest to łuska pocisku wyłącznie dlatego, że w młodych latach w moim miejscu pracy używaliśmy łuski pocisku armatniego jako popielniczki. Ściśle biorąc, dna tej łuski, większość została odpiłowana, bo inaczej byłaby za wysoka i należałoby strząsać popiół gdzieś sobie nad głową. Niemniej jednak charakter przedmiotu jakoś zapadał w pamięć i bez względu na rozmiar dawał się rozpoznać.
– Niech świńską szczeciną porosnę, jeśli nie znaleźliście tego w jej samochodzie! – wyrwało mi się z głębi duszy, zanim zdążyłam się opamiętać.
Bieżan popatrzył na mnie jakimś takim wzrokiem, że współczucie w sercu wręcz mi eksplodowało.
– Tę sprawę, proszę pani, powinny były prowadzić wyłącznie kobiety – powiedział żałośnie i nagle zwrócił się gwałtownie do technika. – Świadek jest…?!
– Dwóch – odparł raczej dość lakonicznie technik. – Cięć i ksiądz.
– Skąd ksiądz…?!
– Przypadkowo. I dobrowolnie. Był tu u kogoś z wizytą, zatrzymał się z ciekawości i sam poprosił, żeby mu pozwolić popatrzeć. Przyznał się, że czytuje kryminały.
O sprawie nic nie wie. Zgadza się świadczyć.
– Łaska boska – wymamrotał pobożnie Górski.
– Reszta…?
– Poszła do laboratorium.
– Samochód nie był czyszczony?
– Skąd! Śmieci z dwóch tygodni. Żwir w protektorach, tapicerka z jednej strony pochlapana lodami…
O żadnych lodach nic nie słyszałam, zdziwiło mnie, że tak ich ucieszyły, ale żwir mogłam zrozumieć. Ślady żakietu, który nieboszczka powinna była mieć, a nie miała, też zapewne znaleźli. Słusznie mniemałam, iż owa druga Borkowska była kretynką konkursową, na złapaniu męża jej możliwości się skończyły, kryminałów widocznie nie czytywała, a ciągle się upieram, że jest to lektura wysoce pouczająca! Proszę, ksiądz przykładem… Ciekawa rzecz, swoją drogą, że mężczyźni na wysokim poziomie umysłowym z takim upodobaniem wynajdują sobie najtępsze idiotki…
– Coś jeszcze? – zwrócił się do mnie Bieżan.
– W zasadzie prawie koniec, bo pan się pojawił. Wyraziła jeszcze tylko wielką nienawiść do pierwszej żony…
– A nie powinno być odwrotnie? – wyrwało się Górskiemu potępiająco.
– Pan młody, to pan nie rozumie – pouczyłam go pobłażliwie. – Przecież ona go jej odebrała podstępem tak intensywnym, że prawie siłą, a on o tym pojęcia nie miał.
Barbara stanowiła dla niej życiowe zagrożenie. Pan by kochał miecz Damoklesa, który panu wisi nad głową…?
– Toteż mówię, sprawa dla bab – powiedział Bieżan gniewnie i rozgoryczeniem.
– Proszę pani, ja już wszystko wiem, a nic nie rozumiem. Dochodzenie mam zamknięte na ostatni guzik, żadnych poszlak, dowody jak stąd do Australii, a jeszcze mi głupio iść z tym do prokuratury. Takiego motywu w życiu dotychczas nie miałem i nie słyszałem, żeby miał ktokolwiek, sprawca kropnął wspólnika z wdzięczności za pomoc…?
Bo tak wychodzi. Proszę bardzo, ja chętnie z panią porozmawiam na gruncie prywatnym, może uda mi się coś z tego pojąć, jeszcze mi zostaje ostatnia nadzieja, że to może
Borkowski wszystko zorganizował, ostrzegam, że wyjawiam tu pani najściślejsze tajemnice służbowe, jeśli pani cień pary z siebie wypuści…
Prychnęłam wzgardliwie. Bieżana jakby zatkało na moment, po czym kontynuował:
– Ale zbyt długo go nie było. Mam na myśli, w tej Szwecji często siedział, musiałby mieć wspólnika, zleceniobiorcę, chyba też kobietę, bo żaden mężczyzna na świecie tej gmatwaninie nie dałby rady. Podejrzewałem go poważnie, ale rezygnuję. Pani mi to jakoś wyjaśni?
– Bezproblemowo. W każdej chwili. Zwracam panu uwagę na jedną drobnostkę, mianowicie jedyna rzecz, jaka naprawdę nie ma żadnych granic, to ludzka głupota. I kobiety są w tym znacznie lepsze od mężczyzn. Wytłumaczę panu wszystko bardzo porządnie, tylko będzie pan musiał wyłączyć umysł i oprzeć się na uczuciach. Lepiej niech pan się zawczasu zastanowi, czego pan najbardziej w świecie nienawidzi, bez względu na sens, i co pan uwielbia, też bez względu na sens. W grę wchodzą pluskwy, karaluchy, czosnek, rude włosy, wyładowania atmosferyczne, ciasne korytarze, szybkobieżne windy, fiołki, woń czeremchy, srebrne głosiki, koty, dźwięk fletu…
Gotowa byłam wyliczać mu przez całą noc do rana, ale przerwano mi. Do kuchni znienacka wtargnęła Zenia, owszem, pijana, ale zwyczajnie, jeszcze z resztkami świadomości i równowagi. Na widok licznego towarzystwa zastygła w progu.
– O, to pan… – powiedziała, wskazując palcem Górskiego. – To dobrze. Ona ma tu koniak w kredensie, zapasowy. Pan znajdzie? Ja wszystko powiem, bo tak dużo, to mnie się nie podoba. Pan znajdzie! Tu gdzieś u góry…
Wszyscy musieli chyba zgłupieć doszczętnie, bo Bieżan nie odezwał się ani słowem, a Górski przystąpił do przeszukiwania szafek kredensowych. Pani Jadzia nie wytrzymała, podniosła się od stołu i wyjęła butelkę z najwidoczniej doskonale sobie znanego miejsca.
Dla Zeni zmiana towarzystwa nie miała żadnego znaczenia. Nie przejawiała chęci powrotu do salonu, usiadła przy kuchennym stole i obejrzała się za jakimś naczyniem. Pani Jadzia miłosiernie wyjęła jej z ręki solniczkę i wetknęła małą szklaneczkę, w bardzo dawnych czasach zwaną angielką. Sama posiadałam w domu jedną taką sztukę, przedwojenną.
Zenia, jako rozmówcę, uparcie dostrzegała tylko Górskiego.
– To ja panu powiem – powiadomiła go konfidencjonalnie. – To już dawno było, przeszło cztery lata, ja, tak prawdę mówiąc, sama go chciałam poderwać, ale on jak mur.
Czy to ja, czy stara Ziemiańska, ona już na emeryturę szła, czy jaki pies albo koń, czy ten taki sugiszimi, jak oni się… wielkie, grube… czy Stalin, nie, taki więcej brodaty, o, Werhy… nie, Wernyhora… czy, bo ja wiem, koza… To jemu było wszystko jedno. Jak ślepy. Nic. A Urszulka się zaparła. To przez żonę, a ona mu tę żonę z głowy wybije, zaparła się, sama byłam ciekawa… Dużo nie gadała, z niej co wydusić, to już lepiej wodę z kamienia… Ale człowiek nie bydlę, pogadać musi, czasem mu się co wyrwie, no i jej też…
A ja byłam ciekawa. No to nasze, dlaczego pan nie pije, pan też mnie za takie gówno uważa? Jak ten cały Stefan cholerny…? Pan co, nie człowiek…?
Realizując niezłomny zamiar zaczekania z winem, aż wrócę do domu, trzeźwa byłam jak świnia i z szalonym zainteresowaniem oglądałam spektakl. Komisarz Górski rzucił na Bieżana rozpaczliwe spojrzenie, Bieżan bez słów, tajemniczymi odrobinami gestów, dał mu do zrozumienia, że ma się przystosować, pani Jadzia, jednostka przytomna, podetknęła mu drugą angielkę, skąd oni tyle tego mieli, tak długo po wojnie…? A, może nie z Warszawy, prowincja uchowała się lepiej… Górski z determinacją nalał sobie, dolał Zeni, uniósł naczynie do ust i nawet trochę wypił.
Zenię to najwidoczniej usatysfakcjonowało.
– Potem te plotki poszły – podjęła tajemniczo. – Ulka ze łzami, niby to nie dopuszczała do Stefana, a gówno prawda, z tymi łzami latała, aż spytał o co. Do komputera to ona była jak krowa, do niczego w ogóle, znaczy te, jak to tam było, do łóżka siła fachowa… O, nie pamiętam dokładnie. No i tu jeden gadał, tam drugi, wcale nie wierzyłam, wyrwała jej się prawda, przyjaciółkę ma taką, ufarbowała się na rudo, na kolor Barbary…