Jeśli strzelał kierowca, łatwo było wydedukować, że samochód stał przodem do niej i do mojego domu, kierowca siedzi bowiem na ogół po lewej stronie. Wystarczyło otworzyć drzwiczki albo opuścić szybę…
– Szczególnie, jeśli był leworęczny – zauważyła Martusia. – Bo inaczej musiałby się chyba tak jakoś wygiąć, nie?
– Mógł się tylko wychylić i trzymać kopyto dwiema rękami – odparłam niepewnie, usiłując wyobrazić sobie scenę. – Możemy spróbować, chcesz?
– Masz spluwę? Mówiłaś, że nie masz!
– Będę trzymać cokolwiek. Kawał drewna. Tylko trzeba by przedtem wyjechać z garażu, bo tam cholernie ciasno.
– Na kawał drewna mogę się zgodzić. Obie kolejno spróbujemy!
Panowie śledczy też nie byli głusi i nasze dedukcje do nich dotarły. Nie zaprzeczali niczemu, obejrzeli jeszcze śmietnik od strony ogrodu, na wnętrzu urządzenia im nie zależało, wrócili do domu i spytali mnie o ruch na drodze.
Wyjaśniłam grzecznie, że przedstawia się on bardzo rozmaicie. Ulica in spe jest przelotowa, można na nią wjechać z dwóch stron, z tym że z jednej jest dość wygodnie, chociaż wąsko, a z drugiej rozwala się opony, miski olejowe i czasem nawet resory. Ale ludzie jeżdżą, aczkolwiek ostatnio pojawił się tam jakiś dodatkowy wykop w poprzek.
Jeżdżą także dźwigi, wywrotki, betoniarki, koparki podsiębierne i różne inne tym podobne pojazdy, kiedy budowa naprzeciwko idzie. W tej chwili właśnie stoi, nic budowlanego zatem nie jeździ, tylko osobowe. Rano nieco gęściej, bo ludzie udają się do pracy, później zaś, po południu i wieczorem, wracają rozmaicie i w zasadzie panuje spokój.
Chyba że u mnie jest akurat zbiegowisko służbowe i gęsty ruch szaleje przed moim domem.
– A ludzie? Mam na myśli, przechodnie. Ludzie na piechotę.
– Chodzą, owszem, dlaczego nie. Rzadko. To nie jest miejsce cudownie pięknej promenady. I pora niewłaściwa, do sklepu idą wcześniej, z psami wychodzą później. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Za mało siedzisz w oknie i wyglądasz – zganiła mnie Martusia.
– Możliwe. Bardzo przepraszam.
– Ale jednak ludzie chodzą – podjął swoje podinspektor – i dziwi mnie, że nikt tej denatki nie zauważył wcześniej. Leżała, tu przecież co najmniej godzinę.
– Odzież – mruknęłam.
– Co odzież?
– Ubrana była odpowiednio. Pasowała kolorystycznie do terenu.
– Miała na sobie czarne spodnie i bluzkę w szerokie pasy – wtrąciła żywo Martusia.
– Cała była zgniłozielono-czarna.
– Zgadza się. – przyświadczyłam. – Można było nie zwrócić na nią uwagi.
Martusia ma filmowe oko, więc zwróciła.
Pozastanawiali się chwilę nad tym i dali spokój tematowi, przyznając zapewne słuszność naszym poglądom. Komisarz Górski skierował pytające spojrzenie na swojego zwierzchnika, podinspektor Bieżan delikatnie kiwnął głową.
– No więc pani odpada – rzekł do mnie Górski z wyraźną ulgą. – Pani natomiast, bardzo mi przykro, jeszcze nie.
To było do Martusi, która bardziej się zdumiała niż przestraszyła.
– Dlaczego ja nie? Bo co? Dlaczego miałam kropnąć obcą babę i w dodatku pod śmietnikiem Joanny? I jakim sposobem, rozdwoiłam się czy co?
– Powiedziałem: jeszcze. Obie panie doskonale się orientują, że musimy sprawdzić, gdzie pani była wcześniej…
– W telewizji! Na Woronicza!
– Mam nadzieję, że ktoś tam panią widział?
– Wszyscy! Kłóciłam się!
– Zatem sprawdzić będzie łatwo…
– Wcale nie wiem – przerwałam złowieszczo. – Telewizja jest to instytucja nieobliczalna. Mogą powiedzieć, że jej w życiu na oczy nie widzieli i w ogóle jej nie znają.
– No, jeśli Boguś powie, że mnie nie zna, wydrapanie oczków ma jak w banku…!
– Musisz mu drapać oczków? Nie może być oczek?
– Oczków i oczek, i noseczka, i uszków naderwać…!
– Dla uproszczenia sprawy niech pani może powie, z kim pani tam rozmawiała – poprosił Bieżan.
Rozwścieczona samą myślą o podłej dywersji telewizyjnej, Martusia sypnęła nazwiskami i nawet numerami pomieszczeń. Słuchałam tego bez wielkich emocji, bo wiedziałam przecież, po co tam była, co załatwiała i z kim. Że się kłóciła, to pewne, trudno było jej nie zauważyć, a jeśli gliny zaczną pytać dyplomatycznie, nie wyjawiając przyczyny…
– Ale niech panowie nie mówią im tak od razu, o co jest podejrzana – ostrzegłam.
– Parę osób mogło się tam zdenerwować i zaprzeczać teraz jej na złość. To nie jest grono anielskie.
– A my, proszę pani, tacy znów bardzo gadatliwi nie jesteśmy – przypomniał mi łagodnie komisarz Górski.
Poszli wreszcie. Przystąpiłyśmy do śledztwa osobistego, bo wcale nie byłam pewna, czy podejrzenia tak całkowicie ze mnie spadły. Jeszcze raz poszłam oglądać śmietnik od zewnątrz i spłoszyłam cztery koty, siedzące na wierzbie…
Nazajutrz o poranku Edzio z Robertem, czyli podinspektor Bieżan z komisarzem
Górskim, dysponowali już wiedzą olbrzymią, tyle że wszystkie uzyskane informacje uparcie wydawały im się jakby nieco sprzeczne ze sobą nawzajem. Ciągle się coś nie zgadzało.
Brat ofiary, Włodzimierz Mięczak, w najmniejszym stopniu nie pasował do swojego nazwiska. Był energiczny, stanowczy, bystry, poglądy miał ugruntowane i trzymał się własnego zdania. Komunikat o tragicznym zejściu siostry przyjął ze śmiertelnym zdumieniem i niedowierzaniem.
– Pan jest pewien, że to ona? – spytał podejrzliwie. – Nie zachodzi tu jakaś pomyłka?
Bieżan pożałował, że nie wziął ze sobą zdjęcia ofiary, ale i tak w planach mieli identyfikację zwłok, więc nie była to strata nieodwracalna. Umówili się na tę identyfikację od razu, na następny dzień rano.
Ponadto brat oświadczył, że o wrogach siostry nic konkretnego nie wie, pracowali obydwoje intensywnie w zupełnie różnych dziedzinach, widywali się rzadko, tak ze trzy razy do roku, przeważnie u rodziców, jakiś czas temu siostra miała kłopoty, wyleciała z prokuratury, ściśle biorąc, zrezygnowała sama, ale pod przymusem, bo atmosfera wokół niej zrobiła się jakaś nieprzyjemna. Na czym polegała nieprzyjemność, nie pamięta, nie wnikał, jego zdaniem żadnego prokuratora nic przyjemnego nie może otaczać. Podał nazwisko przyjaciółki, którą znał od dawna, bo była to przyjaźń jeszcze ze szkolnej ławy.
Rozwiedziony mąż, Stefan Borkowski, okazał się rozmowniejszy, chociaż widać było, że stara się wypowiadać powściągliwie. Stwierdził, że jakiś czas temu, przed trzema albo czterema laty, w jego byłą żonę jakieś złe wstąpiło i zaczęła się zachowywać skandalicznie. Różne awantury urządzała publicznie po pijanemu, nachodziła obcych ludzi, nękała ich przez telefon, stała się zgoła kompromitująca i on tego nie wytrzymał.
W dodatku łgała, wypierała się, nie sposób było się z nią dogadać, raz ją policja zgarnęła z ulicy do żłobka, uciekła im, dobiegły go słuchy, że coś gdzieś ukradła, nie wytrzymał tego i wniósł sprawę o rozwód. Jest człowiekiem przyzwoitym, pracującym, na odpowiedzialnym stanowisku i na takie rzeczy nie może sobie pozwalać.
– A w domu? – spytał Bieżan.
– W domu jej prawie nie było, a jeśli była, siedziała z nosem w papierach, wcześniej w aktach prokuratora, później w jakichś tekstach, artykułach, korespondencji… Dzieci były zmuszane do samoobsługi, jako matka chyba nie zdała egzaminu…
– Bywała pijana także i w domu?
– Nie. W domu nie. Korespondowało to ściśle z kłamstwami, że wszystko nieprawda, ona nic nagannego nie robi. Głupio mi było strasznie, czułem się permanentnie oszukiwany…
Nazwisko przyjaciółki potwierdził, ale przyjaciółki w domu nie było i Bieżan nie zdążył jej dopaść, przed nocą. Za to Robert Górski przyniósł wieści odmiennej natury, pochodzące od rodziców, ściślej biorąc, od ojca, bo matce nie uwierzył. Jego zdaniem, każda matka miała prawo wybielać córkę.