— Jesteśmy na miejscu — powiedział Dutour, wychodząc ze sterowni. — Maiu, proszę cię, skocz, uprzedź Adama… Już nie trzeba — zauważył zbliżającą się postać.
Maia przepuściła lnię, a sama natychmiast zniknęła gdzieś w zakamarkach przeszklonej hali.
— Dzień dobry — doktor Skiba uścisnął dłoń gospodarza „Pięciu Księżyców”. — Przepraszam za nie zapowiedziane najście, ale podobno nie macie jeszcze kompletu turystów?
— Nie tylko nie mamy kompletu, ale będziecie w ogóle jedynymi naszymi gośćmi, przynajmniej przez najbliższe parę dni — uśmiechnął się człowiek w białym kombinezonie, czyli pan Kozula. — Niedawno uczeni wykryli między Jowiszem a planetoidami jakieś tajemnicze zjawisko i w związku z tym wszystkie loty pasażerskie w tym rejonie zostały chwilowo zawieszone. Nie wiem, jakim cudem wam udało się tu dotrzeć, ale to świetnie, że jesteś cie. Mamy już dość własnego towarzystwa i nie możemy się doczekać sezonu turystycznego. Przyjechaliście, żeby pochodzić po górach, prawda?
— Dzień dobry panu — Irek stanął obok ojca. — Tak, po górach — rzekł z roztargnieniem. — Co to za zjawisko wykryli uczeni?
Pan Kozula przywitał się z Inia, po czym odpowiedział:
— Nie wiem. Z bazą, gdzie pracują miejscowi badacze, mamy dość luźny kontakt. A poza tym wiecie przecież, jak to jest z uczonymi. Nie pisną słówka, dopóki tego, co odkryli, nie zważą, zmierzą, obwąchają i wpiszą do swoich jakże systematycznych katalogów. Ty też jesteś wspinaczem?
— Tak. l ja również — ubiegł chłopca Truszek. — Będziemy chodzić razem.
— Znakomicie! — zawołał gospodarz. — A teraz — dodał wesoło — prosimy w nasze skromne progi. Gwiaździniec „Pięciu Księżyców” jest na wasze usługi.
Przed dworcem zielenił się pas bujnej łąki. Jej środkiem biegł szeroki, ruchomy chodnik unoszący teraz pierwszych tegorocznych gości Ganimeda. Coraz bliżej wznosiła się wypukła, ślepa ściana najbliższego mieszkalnego „księżyca”.
— Pięknie tu u was! — wykrzyknął szczerze doktor Skiba.
— Poczekajcie, aż wjedziemy w wewnętrzny park gwiaździńca — Kozula uśmiechnął się obiecująco. — Tam dopiero zobaczycie prawdziwe gospodarstwo Mammavity!
Irek zamrugał oczami.
— Czyje?
— Mammavity — powtórzył dobitnie gospodarz. Ona jest naszym ekologiem i naprawdę nazywa się Mammavita, choć zważywszy jej zajęcie, brzmi to jak przydomek. W dodatku, nomen, omen, ma na imię Flora. Jako ekolog dba na Ganimedzie o wszystko, co żyje, ale jej główną pasją są kwiaty. Zaraz się przekonacie, co potrafiła zrobić z tego skrawka nieprzytulnego globu.
Chodnik wbiegał już w prześwit pod kulistym pawilonem, którego biała powłoka wydawała migotliwe lśnienie, jakby wtopiono w nią miliardy miniaturowych kryształków.
Irek odwrócił się i popatrzył w stronę odległego już dworca: W jego drzwiach ukazały się właśnie dwie małe figurki. Chłopiec poczuł podejrzane ukłucie w sercu. Geo Dutour i Maia. Pewnie pilot, ratownik i przewodnik w jednej osobie musiał jeszcze skontrolować automaty lądowiska, zanim puścił statek i ruszył w ślad za gośćmi. A jego córka…
— Hej, a ty dokąd? — dobiegł go w tym momencie wesoły okrzyk ojca.
Irek odwrócił się z powrotem twarzą w kierunku jazdy i zobaczył, że wszyscy prócz niego stoją już na trawie obok chodnika, który minąwszy pierwszy z pawilonów gwiaździńca skręcał ostro w lewo, wioząc go teraz do otwartych drzwi jakiegoś budynku, opatrzonych napisem: „Maszynownia”. Ponieważ chwilowo nie zamierzał zwiedzać żadnych ganimedzkich maszynowni, jednym susem opuścił chodnik. Zrobił to nawet aż za szybko. Stracił równowagę, zatoczył się i… wylądował plecami na czymś wielkim, miękkim, co powitało go wyciem syreny alarmowej.
— Nie! Nie! Nie! — powtarzała piskliwie syrena.
— Irek! Co ty wyprawiasz?!
Chłopiec poczuł, że rosną mu skrzydła. Mimo woli poruszył rękami, ale zamiast wzlecieć w niebo przekonał się, że uczucie cudownej lekkości zawdzięcza jedynie wysięgnikom Truszka, które ujęły go pod pachy i ustawiły w pozycji pionowej.
— Dobrze już, dobrze — wymamrotał. — Puść mnie. Skrzydła zniknęły.
— To nie jest najlepszy sposób opuszczania chodników — powiedział tuż obok spokojny głos. irek rozejrzał się, stwierdził, że ten głos należy do uprzejmego gospodarza „Pięciu Księżyców”, ujrzał roześmiana twarz ojca i oprzytomniał. Pozostała do wyjaśnienia sprawa syreny. W głębokiej trawie, a częściowo o zgrozo! — na starannie wypielęgnowanej grządce przepysznych irysów piętrzyła się przedziwna postać. Jej twarz i głowa należały bez wątpienia do kobiety. Pozostałe części ciała stanowiły górę obleczona w ogromnych rozmiarów zielony worek.
— Irek! Pomóż pani wstać! Truszku! — zawołał doktor Skiba.
Truszek i tym razem okazał się szybszy. Wyminął chłopca i znów wyciągnąwszy swe cudaczne ramiona, skłonił się sztywno nad leżącą.
— Nie! — zawyła syrena. Truszek cofnął się i znieruchomiał. „Kobiety — pomyślał z goryczą Irek. — Wszystkiemu winne kobiety”.
Pokrzepiony na duchu stwierdzeniem tego faktu westchnął, po czym niezwłocznie przystąpił do działania. Podszedł do leżącej i wyciągnął rękę.
— Strasznie panią przepraszam — powiedział. Ja… ja… — zająknął się. — Jestem tutaj pierwszy raz wyjaśnił wreszcie przytomnie i logicznie przyczynę całego zamieszania.
— Na drugi raz, zapamiętaj to sobie dobrze — dobiegł z dołu już nie tak piskliwy, jak przed chwilą, głos — możesz mnie traktować jak worek bokserski lub piłkę do kopania, kiedy tylko ci się spodoba, byle nie na kwiatach! Rozumiesz?! Nie na kwiatach!!! A teraz uwaga: wstaję!
Ostrzeżenie wcale nie było zbędne. Chłopiec poczuł, ze jego wyciągnięta w pomocnym geście ręka staje się coraz dłuższa i cieńsza, jak gumowa lina obciążona do granic wytrzymałości. W końcu jednak jego heroiczne wysiłki zostały uwieńczone sukcesem. Góra wróciła do pozycji pionowej.
— Uff — sapnął mimo woli, ocierając pot z czoła.
— No, to poznaliście się już z Florą — stwierdził nie bez satysfakcji pan Kozula. — Ona nie lubi automatów…
— Dlaczego ktoś miałby mnie nie lubić? — spytał Truszek. — Przecież mój program przewiduje pomaganie ludziom. Właśnie przed chwilą…
— Nie wierz mu — przerwała kobieta — ja lubię wszystko i wszystkich… Poza ciemnymi typami, które mną samą walcują kwiaty!
Mówiąc to spojrzała jednak na stojącego przed nią chłopca z tak wesołym błyskiem w oczach, że Irek bezwiednie odpowiedział jej uśmiechem. Doszedł nagle do wniosku, że pani Flora może być zupełnie sympatyczna, a poza tym nie jest znowu aż tak gruba…
— Ale — ciągnęła miłośniczka kwiatów — zrozum, mój miły automacie — zwróciła się znowu do Truszka — że miałam powody do zaniepokojenia. Najpierw, kiedy byłam zajęta pielęgnacją tych prześlicznych irysów, czyli kosaćców, ulepszonej odmiany pallida, coś wyrżnęło mnie w plecy z siłą rozpędzonego słonia, a potem zobaczyłam wyciągające się do mnie długie macki z drapieżnymi szponami. Przyznaj sam, że każdy w tej sytuacji wrzasnąłby ze strachu.
Truszek zastanowił się przez chwilę.
— Istotnie. Praw i e każdy — orzekł łaskawie.Chociaż nic nie wiem o żadnych szponach.
Pani Fiora zaśmiała się głośno, a następnie przygładziła swoje jasne włosy potargane w czasie nieszczęsnego wypadku i poprawiła strój, który miała na sobie, a który wcale nie był workiem, tylko zielonym kombinezonem, nieco zbyt obszernym nawet jak na rozmiary jego właścicielki.
— Mamma! — rozległ się w tym momencie dźwięczny głosik drżący z oburzenia. — Co to jest?! Kto to zrobił?!