Выбрать главу

Wkrótce jednak umilkł i spoważniał — usłyszał, jak ojciec mówi do Ini:

— Czy ty pójdziesz na bal?

— Przyrzekłam przecież, że nie będę psuć wam zabawy

— odpowiedziała cicho dziewczyna. — Pójdę na bal.

— A na razie pomożesz mi przy kwiatach — Mamma szybko zmieniła temat. — Będziesz pilnować, żeby nikt nie wpadał na mnie jak meteoryt, akurat kiedy pielęgnuję najpiękniejsze irysy. Całe szczęście, że to nie były róże dodała z namysłem. — Róże mamy wyjątkowo kolczaste.

— No dobrze, a zakładając, że nie będziemy na nikogo wpadać ani tratować, czy nie znalazłybyście jakiegoś zajęcia także dla nas? — zaproponował doktor Skiba. Przynajmniej nie wymawiałybyście nam potem, że się wałkonimy.

— Do ogrodu was nie wpuszczę — ucięła Mamma. Mniej delikatne prace wykonują u nas automaty.

— Automaty? — odezwał się Truszek. — Nie zauważyłem ani jednego. Słyszałem natomiast, że nie są tutaj lubiane.

Mamma uśmiechnęła się, podeszła do otwartego okna i wyciągnęła rękę, wskazując przestrzeń pomiędzy pawilonami.

— Prawda jaki sielski obrazek? — powiedziała z ledwie uchwytną nutką ironii. — Całkiem jak na Ziemi, w rezerwacie krajobrazowym. Niebo bez jednej chmurki, pachną kwiaty, brzęczą owady, wszystko rośnie i rozwija się samo, czyż nie tak? Moi drodzy, pod tą uroczą łączką znajdują się całe kilometry szybów, tuneli i hal wytwórczych, pełne maszyn i agregatów zanurzonych w ciekłym helu przywożonym nam przez specjalne bezzałogowe sondy, które czerpią go wprost z atmosfery Jowisza. Jowisz dostarcza także energii naszym sztucznym słońcom, bez których nie byłoby tutaj ani źdźbła trawy. Automatyczne fabryki produkują wodę oraz tlen. Baterie siłowe pola ochronnego bronią nas przed niespodziewanymi wizytami prawdziwych meteorów. Żaden żywy człowiek nie interesuje się jedzeniem ani tym, w jaki sposób pojawiają się na stołach wyszukane potrawy stanowiące specjalność ganimedzkiej kuchni. Dziś wieczorem pójdziecie na bal. Musicie mieć kostiumy, a przecież nie przywieźliście ich ze sobą. Ale wystarczy, żebyśmy przycisnęli guziczek, o, tutaj — odwróciła się i wskazała zgrabny biały pulpit stojący pod ścianą obok wejścia do łazienki — a robot przyniesie wam stroje, jakie tylko sobie wymarzycie. Tak, tak, Truszku, na jednego człowieka wypada tutaj kilkanaście automatów, bez których nikt nie mógłby żyć na tym globie. Więc nie gniewaj się już na mnie. Możesz być raczej dumny.

— Nie gniewam się — odpowiedział po krótkiej pauzie Truszek. — Ale nie jestem też dumny.

— To dobrze — Mamma skinęła z powagą głową. Chciałabym poznać twojego konstruktora. Musi być miłym i skromnym jegomościem.

Doktor Skiba uśmiechnął się znacząco.

— To ja — rzekł. — Zazwyczaj projektuję sondy galaktyczne. Ale trafiło mi się kiedyś wolne popołudnie…

— Popołudnie? Jak to? Jedno popołudnie?

Irkowi wydało się, że w głosie Truszka zabrzmiała głęboka uraza.

— Życie nie szczędzi nam rozczarowań — westchnęła Mamma. — Widzisz, okazuje się, że twój twórca wcale nie jest tak skromny, jak myślałam. Ale ja mu nie wierzę. Ręczę, że mozolił się nad tobą co najmniej przez tydzień!

— Dwa tygodnie — szepnął ze skruchą konstruktor.

— Proszę! A teraz, skoro zdekonspirowaliśmy już waszego ojca, chodźmy wreszcie — Mamma wzięła lnię pod ramię i skierowała się ku drzwiom. — A wy dwaj nie gnijcie w pokoju, tylko poruszajcie trochę nogami — rzuciła przez ramię. — Zapowiedziałam wprawdzie, że do ogrodu was nie wpuszczę, ale po drodze zobaczycie parę ciekawych rzeczy. No, marsz!

Doktor Skiba wraz z synem posłusznie ruszyli za obiema kobietami. Za nimi potuptał Truszek.

— Ty zostań tutaj — Irek zatrzymał się w progu. — Przecież nie idziemy w góry.

— Na obcych globach mogę być przydatny nie tylko w górach.

— Nie opuścimy strefy chronionej. Zostań.

— Dobrze.

— Niedługo wrócimy — rzucił mu na pocieszenie chłopiec i pobiegł za ojcem, który znikał już za najbliższym zakrętem korytarza.

Mamma prowadziła ich dość długo. W pewnym momencie złocistobiałe światło lamp przyćmiły ostre promienie słońca wpadające przez podłużne okna. Irek zorientował się, że przechodzą krytym, napowietrznym chodnikiem do drugiego pawilonu, tego, pod którym biegła trasa prowadząca z astroportu. Chwilę później skręcili w boczną odnogę korytarza i przez następne dwie minuty wspinali się po wąskich schodkach, z całą pewnością nie przeznaczonych dla turystów. Wreszcie ujrzeli przed sobą drzwi, podobne trochę do pancernych wła zów kosmicznych statków. Mamma otworzyła je, przekroczyła stalowy próg i zatrzymała się niepewnie.

— Oooo — zawołała półgłosem — nie wiedziałam, że ktoś tu jest! Przyprowadziłam gości…

Odpowiedział jej czyjś niechętny pomruk.

Irek na wszelki wypadek zrobił szybko kilka kroków do przodu. Zanim zostaną stąd wyrzuceni przez tego niewidzialnego mruczka, musi przecież zobaczyć, co Mamma chciała im pokazać.

Zobaczył dużą, okrągłą halę pełną urządzeń połyskujących kolorowymi gwiazdkami sygnalizacyjnych lampek. Hala była pogrążona w głębokim półmroku i te lampki przypominały troszkę oglądane z morza światła wielkiego portu.

Dokładnie pośrodku pomieszczenia stał wygięty w podkowę pulpit, wewnątrz którego, odwrócony tyłem do wejścia, siedział mężczyzna w ciemnym kombinezonie. Obok niego stał krępy, ostrzyżony na jeża chłopiec. Popatrzywszy na Mammę, potrząsnął przecząco głową, jakby chciał powiedzieć, że nie ma dla niej żadnych dobrych wiadomości. Mężczyzna w fotelu ani na moment nie' oderwał oczu od umieszczonego nad pulpitem panoramicznego ekran.u. Co prawda na tarczy tego ekranu skakały jedynie złote, splątane niteczki, ale dla nieznajomego obserwatora były one widać tak frapujące, że pochłaniały bez reszty całą jego uwagę.

— Przyszliśmy chyba trochę nie w porę — szepnęła Mamma. — To jest dyspozytornia „Pięciu Księżyców”, a zarazem centrum łączności naszego sektora wielkich planet. Chciałam wam zilustrować mój wykład o tym, czego nie widać, kiedy patrzy się na krajobraz gwiaździńca oczami turystów. Zwykle o tej porze nie ma tu nikogo… ale dziś musiało zajść coś niezwykłego. Lepiej będzie, jeśli stąd pójdziemy.

Mamma mówiła naprawdę bardzo cicho, jednak nie dość cicho dla chłopca stojącego za pracującym męż czyzną. Odszedł na palcach od pulpitu i zaczął iść w stronę przybyłych. W miarę jak się zbliżał, twarz Irka zmieniała wyraz. Najpierw odmalowało się na niej niedowierzanie, potem zajaśniała przelotnym uśmiechem, by następnie znowu spochmurnieć.

— Din! — wykrzyknął przyszły zdobywca ganimedzkich szczytów. — Din Robinson! Co ty tu robisz?!

Chłopiec zatrzymał się jak wryty i przez chwilę mierzył badawczym spojrzeniem intruza, który niespodziewanie zawołał go po imieniu. Trwało to tak długo, że Irek zaczął się w końcu zastanawiać, czy nie popełnił pomyłki. Ale o pomyłce nie mogło być mowy. Przed nim stał Din Robinson, jego kolega z klasy, który jeszcze wczoraj, tak jak wszyscy, opowiadał panu Seynie o swoich wakacyjnych planach. Irek, pochłonięty rozpamiętywaniem przepastnych głębin propedeutyki psychologii, nie słyszał wtedy, co mówią inni. Ale nawet gdyby usłyszał, że ktoś leci na Ganimeda, przyjąłby tę wiadomość najzupełniej obojętnie. On sam przecież przygotowywał się wówczas do wyprawy na Ziemię, w Andy.

— Dzień dobry — przemówił wreszcie^ Din. Jego ton świadczył dobitnie, że ma teraz na głowie sprawy znacznie ważniejsze niż zabawianie niepożądanych gości. Ojciec jest bardzo zajęty — wskazał ruchem głowy mężczyznę siedzącego pod ekranem. — Straciliśmy kontakt z ekipą. Właśnie trwają próby przywrócenia łączności, Uczeni postanowili wykorzystać w tym celu wszystkie nadajniki na Ganimedzie. Profesor Bodrin i jego asystent pracują w bazie, a ojciec przyjechał tutaj.