— Słyszałeś? Dostarcz mi te krystografy.
— Komplet? — padło lakoniczne pytanie z bocznego głośniczka.
Komputer zainstalowany w bloku uczniowskich teledatorów nie tylko słyszał, co mówił pan Seyna, lecz także znał i pamiętał wyniki ostatnich testów, toteż nie miał najmniejszych wątpliwości, o które rozdziały podręcznika chodziło wychowawcy.
— Nie — zaprotestował Irek. — Jakieś streszczenie…
— Nie.
Chwilę trwało milczenie.
— Jak to: nie? Dlaczego: nie?! — głos przyszłego zdobywcy Andów tchnął świętym oburzeniem.
— Tego rodzaju streszczeń nie ma w centralnej szkolnej krystotece — wyjaśnił uprzejmie komputer. — Programy nauczania nie przewidują…
— Dobrze, dobrze! — przerwał ze złością chłopiec. W takim razie nie potrzebuję żadnych krystografów. Po wakacjach ty sam przypomnisz mi te mądrości, które powinienem sobie powtórzyć. l zrobisz to w taki sposób, źebym je zapamiętał. Ty to przecież potrafisz. Tak będzie lepiej, nie?!
— Nie. Nie będzie iepiej. Ale jeśli otrzymam polecenie, to oczywiście przypomnę.
Irek ochłonął. Ostatecznie tylko wariat może się kłócić z własnym komputerem. Z twarzy chłopca ustąpił grymas gniewu, a za to odbiło się na niej uczucie rozżalenia.
— Psychologia! Psychologia!… — powtórzył z jękiem. — Wcale nie muszę uczyć się psychologii, żeby wiedzieć, co robić w czasie wakacji, by być zadowolonym z życia i nie psuć humoru innym. Jestem na przykład pewny, że czytanie szkolnych krystografów może mi tylko zaszkodzić!…
W tym momencie znowu stuknął przełącznik i na ekran wróciła twarz wychowawcy.
— Nie podsłuchiwałem — zastrzegł się od razu historyk. — Ale zapomniałeś wyłączyć mikrofon.
Chłopiec obrzucił przerażonym spojrzeniem swój pulpit z paciorkami lampek sygnalizacyjnych. Rzeczywiście!
— Ja tylko tak… — wybąkał. — Żartowałem… Pan Seyna już się nie uśmiechał.
— Irku, skończysz szkołę, potem studia i zostaniesz specjalistą. Może nawet specjalistąnaukowcem jak twój ojciec — powiedział. — Ale czy będziesz pracował na Ziemi, czy w kosmosie, czy jako technik, czy też na przykład jako znawca i teoretyk sztuki, najpierw musisz wiedzieć jak najwięcej o ludziach i o sobie samym. Bo czemu służy nauka? Żebyśmy wiedzieli wszystko o gwiazdach? Żeby było więcej osiedli w kosmosie, rakiet, superholowizorów, energii, robotów i sprzętu sportowego? To tylko środki, zresztą akurat nie najważniejsze, wiodące do celu, którym jest szczęście. Dlatego my, nauczyciele, przykładamy tak wielką wagę do propedeutyki psychologii i dlatego także jest ona przedmiotem wymagającym maksimum własnej, indywidualnej pracy od każdego z was. Po prostu: szczęścia nie można nauczyć się od kompute rów. Oczywiście potrafiłyby one przekazać wam treść wszystkich mądrych książek na ten temat, a nawet sprawić, żebyście tę treść bez trudu zapamiętali. Ale to nigdy nie zastąpiłoby wam własnych przemyśleń i własnych refleksji, które przychodzą w chwilach zadumy lub podczas konfrontacji teoretycznej wiedzy z autentycznymi sprawami ludzi. Opowiem ci pewną zabawną historyjkę. Gdy byłem w twoim wieku, należałem do szkolnej drużyny lekkoatletycznej i z reguły wygrywałem wszystkie biegi na krótkich dystansach. Kiedyś zbliżały się wielkie zawody Ziemia — Reszta Świata. Wtedy uruchomiłem komputer. Wprowadziłem do jego programu wszystkie dane o sobie, o rywalach, o ich wynikach, o stadionie, bieżni, temperaturze, dopingu publiczności i tak dalej. Zażądałem, żeby na podstawie tych informacji, a także znajomości anatomii wskazał' mi najlepszy system treningu oraz przepowiedział, kto wygra. Komputer błyskawicznie obliczył, że muszę zostać zwycięzcą, jeśli będę się przygotowywał w taki a taki sposób. Postąpiłem ściśle według jego wskazówek. l co? Ano, wygrał młodszy ode mnie o rok chłopiec z Księżyca. Wróciłem do domu, przytaszczyłem z piwnicy ciężki młotek i zamierzałem „odkuć się” na komputerze za gorycz porażki. Aż nagle zacząłem się zastanawiać. Przecież ja w i e d z i a ł e m, że zwyciężę. Za to tamten chłopiec, teoretycznie słabszy ode mnie, tego dnia wymagał więcej od siebie. Odnalazł w sobie jakieś rezerwy, jakieś siły, o których istnieniu sam pewnie nie wiedział, a już na pewno nie wiedział o nich ani jego, ani mój komputer. l po zwycięstwie czuł się bardziej szczęśliwy niż ja, gdybym, rzecz jasna, wygrał. Odłożyłem młotek i popłakałem sobie przez parę minut. Rozumiesz? Wątpię, czy rozumiesz. Bo ja sam nie mam pojęcia, w jaki sposób ta historyjka mogłaby się jakoś logicznie łączyć z tym, o czym mówiłem przedtem. Ale nie będę już próbował zgłębiać powodów, które sprawiły, że ci ją opowiedziałem. l tak mam wyrzuty sumienia. Nie należy do dobrych szkolnych obyczajów wygłaszanie sążnistych tyrad w pierwszej godzinie wakacji. Bardzo cię znudziłem?
— Mnie?… Czemu?… Nie…
Pan Seyna roześmiał się serdecznie.
— Wobec tego jeszcze raz: do widzenia. l życzę ci… szczęścia.
Ekran ściemniał. Irek przez chwilę wpatrywał się w martwą matową tarczę. Chyba na pożegnanie powinien jednak był powiedzieć panu Seynie coś całkiem innego. Tylko co?…
— Oto krystografy — przerwał rozterkę chłopca komputer.
Na uczniowski pulpit wysypała się z maleńkiego otworu pod ekranem garść błyszczących kryształków. Irek odruchowo zgarnął je dłonią do płaskiego pudełeczka zawierającego mikroskopijny, składany projektor, który przemieniał szkiełka krystografów w wielosetstronicowe książki.
W tym momencie drzwi prowadzące na taras otwarły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak pocisk osobliwy stwór, ni to wielki czarny ptak, ni umorusana sadzą małpa.
— Rodandandron!!! — wrzasnął triumfalnie stwór, skacząc z podłogi na parapet okna. Następnie jednym susem śmignął pod sufit, wywinął w powietrzu kozła i dwa razy przeleciał przez pokój, odbijając się stopami od ścian. Dokonawszy tego, łagodnie i miękko, jakby kpiąc sobie z prawa grawitacji, wylądował przed Irkiem, przybierając postać szczupłego, dziesięcioletniego chłopca ubranego w obcisły, czarny kombinezon. Bluza tego kombinezonu miała pod pachami jakieś płetwy czy skrzydła, trochę podobne do pelerynek, które w bajkach zwykli nosić źli czarnoksiężnicy.
— Wszyscy czekają! — wykrzyknął Czarny. — Co tu jeszcze robisz? Przecież już dawno po lekcjach!
— Podsłuchiwałeś — stwierdził raczej, niż zapytał Irek, patrząc groźnie na młodszego brata.
— Nie musiałem wcale podsłuchiwać! — napuszył się Danek. — My, lotokoty, przemierzamy całe Galaktyki, jesteśmy wszędzie, wszystko widzimy i słyszymy! Rodandandron! — czarna postać ponownie oderwała się od podłogi, przefrunęła nad pulpitem datora, wywinęła pełne salto i opadła z powrotem na parapet okna. — Aha! Byłbym zapomniał! — dodał Danek, już z bezpiecznej odległości. — Wszystkiego najlepszego! Życzę ci dużo szczęścia!
Te ostatnie słowa dopełniły miary. Irek nabrał pewności, że kochany braciszek przyczaił się za oknem i był świadkiem jego rozmowy z komputerem oraz panem Seyną. A to znaczy, że za chwilę cały dom będzie wiedział o tej nieszczęsnej propedeutyce…
— Niech ja cię tylko dopadnę!!! Uuuu!!! — ryknął złowrogo ruszając do ataku.
Ale Danek ani myślał czekać. W ułamku sekundy był już na tarasie. Przeskoczył balustradę, po czym jak nurkujący szybowiec zniknął wśród drzew rosnących w ogrodzie.
Irek natychmiast przerwał pościg. „Żeby tak parę lat temu…” — pomyślał z żalem. Zrobił w tył zwrot i pomknął w stronę drzwi wiodących do wnętrza domu.