— Brawo!!! — zabrzmiał zgodny chór świadków tego doniosłego aktu.
Podczas obiadu profesor Bodrin wyjaśnił gospodarzom powód swojej wizyty na Marsie.
— Jutro lecimy z Bobem na Ganimeda — powiedział. Mamy tam do załatwienia pewną ważną sprawę. Przyślą tu po nas specjalny statek należący do Bazy Dalekiej Łączności. To właściwie jedyna duża placówka badawcza na Ganimedzie. Na pewien czas obejmę jej kierownictwo. A z Ziemi wystartowaliśmy już dzisiaj, bo chciałem sobie zrobić jednodniową przerwę. Mam jeszcze pewien problem do przemyślenia… — westchnął, po czym mówił dalej już pogodniejszym tonem: — No i traf chciał, że pierwszą osobą, jaką zobaczyłem w marsobusie, był Wiktor. Nie widzieliśmy się od lat… nie, nie powiem ilu, bo jestem próżny i przy tak uroczych dziewczynach nie przeszłoby mi to przez gardło. Przegadaliśmy całą drogę jak dwie kumoszki, a potem Wiktor ani rusz nie chciał nam pozwolić zostać w kosmotelu.
— Uważałem, że mojemu wnukowi coś się w końcu ode mnie należy — wtrącił wymieniony. Sam… cóż, jestem tylko skromnym gajowym dbającym o drzewka w rezerwatach i nie stanowię żadnej atrakcji dla mojej familii — ciągnął z udaną żałością. — No więc chciałem uświetnić urodziny Irka, przyprowadzając ze sobą sławną znakomitość.
— Ty oszuście! — zaśmiał się Bodrin. — Tyle masz wspólnego ze skromnym gajowym, co nie przymierzając dawny woźnica z pilotem nowoczesnej rakiety! Autor podręczników z dziedziny ochrony przyrody, z których uczą się wszyscy ziemscy studenci! „Gajowy”! Też coś!
Dziadek Irka, Wiktor Skiba, był istotnie znanym specjalistąekologiem, jednym z kilku uczonych sprawujących nadzór nad ziemskimi rezerwatami i parkami krajobrazowymi.
— Więc lecicie na Ganimeda… — wyszeptała Inia tak cicho, że nikt prócz Boba Longa, który nie przestał jej darzyć aż nazbyt widocznym zainteresowaniem, tego nie usłyszał.
Asystent natychmiast uniósł czujnie brwi i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążył. Na piętrze trzasnęły głucho drzwi, po czym rozległ się odgłos drobnych i nienaturalnie rytmicznych kroków.
— Czy tam ktoś jest? — spytał Danek.
Wszyscy spojrzeli w stronę schodków ozdobionych balustradą o szerokiej poręczy wyślizganej niemal do białości przez młodszych mieszkańców domu.
— Tam?… Eeee, a któż by mógł być… — rzucił niedbale doktor Skiba. Wydaje wam się…
— Ale przecież wyraźnie sły… — mama urwała w pół słowa.
Na schodach pojawiło się coś w rodzaju lejka, a raczej smukłego, rozszerzającego się ku górze stożka zwieńczonego okrągła główką z dwiema zielonymi lampkami. Cudaczny stwór kroczył na trzech przedziwnych nóżkach cieniutkich, teleskopowych wysięgnikach zakończonych mnóstwem krótkich, przegubowych palców. Górna połowa stożka była owinięta nowiutką wspinaczkową liną, z której zwisały stalowe haki, lśniące karabinki, czekan, młotek i inne przedmioty niezbędne każdemu prawdziwemu alpiniście.
— Tato! — Irek zerwał się z miejsca, podbiegł do ojca, objął go za szyję i ucałował w oba policzki. — Tato!
— Co niby: „tato”, „tato”? — bronił się obłudnie doktor Skiba. — Właśnie sprawiłem sobie nowy sprzęt…
Ale chłopiec biegł już w stronę schodków. Stożek, zachowując niezmiennie pozycję pionową, co nadawało mu wyraz komicznej powagi, zatrzymał się właśnie na ostatnim stopniu.
Irek stanął przed nim, założył ręce na plecach i spytał:
— Jak się nazywasz?
Zielone lampeczki zabłysły odrobinę żywiej.
— Jestem automatem wysokogórskim XXBczterysta siedem. Dzień dobry — zabrzmiał czysty, metaliczny głos.
— Dzień dobry — solenizant skłonił się grzecznie. — A czy poza tym nie masz jakiegoś imienia?
— Nie. Miło mi, że będziemy chodzić razem.
— A co ty umiesz?
— Latać. Umiem się także wspinać. Posiadam uchwyty, które zapewniają mi pewne oparcie nawet na gładkiej skale.
Chłopiec mimo woli spojrzał z niedowierzaniem na maleńkie paluszki automatu.
Nie zrażony tym spojrzeniem XXBczterysta siedem ciągnął:
— W razie potrzeby mogę służyć rezerwowymi zasobnikami tlenu, płynu odżywczego i leków. Jestem zapro gramowany tak, żeby w każdej sytuacji zapewnić człowiekowi — to słowo zostało wymówione ze szczególnym naciskiem — niezawodną asekurację. Potrafię ewakuować człowieka z zagrożonego miejsca.
Irek poczuł, że jego entuzjazm słabnie. Obejrzał się na ojca i spytał z przekąsem:
— Ty przecież chodzisz bez niańki? Doktor Skiba spoważniał.
— Góry są przeciwnikiem, którego człowiek sam sobie wybiera, aby sprawdzić swoją sprawność, wolę i charakter. A zatem przeciwnikiem poważnym i zasługującym na szacunek. Takiego przeciwnika trzeba przede wszystkim dobrze poznać. Kiedy zdobędziesz więcej doświadczenia, sam zadecydujesz, czy chcesz chodzić z automatycznym opiekunem, czy bez niego. A na razie… — rozłożył ręce — na razie mama i ja będziemy znacznie spokojniejsi, wiedząc, że wyruszasz w takim towarzystwie. Zresztą nie musisz przecież korzystać z jego usług zawsze i wszędzie. Ale w Andach przyda nam się na pewno.
Irek pomyślał chwilę, po czym zmienił temat.
— No dobrze. Tylko on się nazywa tak jakoś sucho. XXB… ile tam?…
— Taki mam symbol — odrzekł jakby z lekką urazą automat. — Stanowi on zarazem zastrzeżone hasło wezwania alarmowego. Nie brzmi ładnie?
— Ładnie, ładnie — zapewnił robota ojciec. — Tylko, widzisz, w góry chodzi się z przyjaciółmi, z ludźmi… to znaczy, przepraszam, z istotami bliskimi sobie, a bliskich nie nazywamy zazwyczaj numerami…
— On powinien mieć na imię Roztruchan — powiedział niespodziewanie dziadek.
— Dlaczego? — zdziwił się profesor Bodrin.
— Roz… co? — nie dosłyszał Danek.
— Roztruchan — powtórzył dziadek, — Przyjrzyjcie mu się. Czy nie przypomina wam wielkiego, stożkowatego kielicha? Takie piękne, okazałe kielichy czy puchary, któ rymi spełniano szczególnie uroczyste toasty, nazywano kiedyś roztruchanami.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Nie wiem… — zawahał się wreszcie doktor Skiba. Roztruchan… hm… nie, to słowo jest za długie. Zanim człowiek spadający w przepaść, co oby nigdy nie zdarzyło się nikomu z nas, zdążyłby zawołać: „Roztruchaniel”, byłoby już po nim…
Mama drgnęła i spojrzała z wyrzutem na męża, ale ponieważ na razie absolutnie nikomu nie groziło runięcie w przepaść, więc niebawem uśmiechnęła się znowu.
— To jednak dobry pomysł — poparła dziadka. — Tylko wybierzmy złoty środek. Nazwijmy go bardziej po domowemu: Truszek.
— Nie cierpię zdrabniania imion — mruknął z niesmakiem Danek.
— Truszek. Truszek — powtórzył wysokogórski robot, jakby smakując dźwięk tego nowego dla siebie słowa. — Proszę bardzo — zawyrokował. — Mogę być Truszkiem.
— No, to załatwione! — ucieszył się ojciec. — A teraz, Truszku, wracaj na piętro i poczekaj tam na Irka. Jutro polecisz z nami za Ziemię, a pojutrze będziemy już w górach. Musicie się do tego czasu lepiej poznać.
— Przepraszam. Do widzenia — automat nie odwracając się zaczął wchodzić po stopniach na górę. Najwidoczniej lampki zdobiące jego okrągłą główkę nie służyły mu za organ wzroku.
Kiedy drzwi na piętrze zamknęły się za nowym mieszkańcem domu przy ulicy Delfinów, dziadek po raz drugi tego dnia uderzył się dłonią w czoło.