Po tych zagadkowych słowach zniknął im z oczu.
— Myślałem, że na promie jest tylko jeden pilot — bąknął po chwili Irek. A po następnej chwili zaniemówił z otwartymi ustami, chociaż chciał właśnie spytać ojca o coś bardzo ważnego. Rzecz w tym, że zapomniał o co. Zapomniał w ogóle o całym świecie, na widok osóbki, która właśnie ukazała się w drzwiach sterowni.
Osóbka była niezbyt wysoka, zgrabna i tak podobna do mężczyzny, który powitał gości na pokładzie promu, że nawet gdyby się nie przedstawiła melodyjnym głosikiem: — Jestem Maia Dutour, dzień dobry — i tak każdy odgadłby od razu, z kim ma do czynienia. Miała tak samo ciemną, oliwkową cerę, jak jej ojciec, takie same duże, nieco skośne oczy i czarne włosy, wdzięcznie rozczochrane.
Irek zapatrzony, oniemiały z zachwytu, stał i stał, i stał… aż nagle poczuł dotkliwe uderzenie w lewy łokieć. Oprzytomniał, rozejrzał się gorączkowo i spostrzegł, że
Truszek właśnie wciąga na powrót do wnętrza swojego stożkowatego korpusu wielopalczasty wysięgnik.
— Truszku — wysyczał, odruchowo pocierając prawą dłonią obolałe miejsce — co robisz?
— Wykonuję swoje obowiązki — odpowiedział spokojnie zapytany. — Wydawało mi się, że człowiek potrzebuje pomocy.
— Ja? — wyzionął oburzony Irek. W tym samym momencie córka Geo Dutoura wycelowała w niego wskazujący palec.
— A to co? — spytała z obrzydzeniem.
Chłopcu przebiegła przez głowę niejasna myśl, że teraz „człowiek” naprawdę będzie potrzebował pomocy. Okazało się jednak, że to nie on był przedmiotem tej tak niespodziewanej napaści. Za jego plecami zabrzmiał znajomy metaliczny głos:
— Nie: co, tylko: kto. Nazywam się Roztruchan i jestem uniwersalnym automatem wysokogórskim. Pomagam wspinaczom.
— Gości oprowadza zwykle mój ojciec — dziewczyna wydęła pogardliwie wargi. — Prawdziwi sportowcy chodzą bez robotów.
— Ja nie jestem zwykłym robo… — zaczął Truszek, ale Irek, który nagle odzyskał zdolność mowy, nie pozwolił mu skończyć.
— Twój ojciec powiedział, że jesteś dzika! — zawołał z pasją. — Pewno, że dzika! A poza tym niegrzeczna!
— Irku… — przerwała mu łagodnie Inia. Chłopiec stał chwilę, mierząc gniewnym wzrokiem osóbkę, którą jeszcze przed paroma sekundami gotów był uznać za wcielenie wszystkich anielskich cnót oraz uroków, po czym zreflektował się. Spuścił głowę i bąknął:
— Przepraszam…
Doktor Skiba uniósł brwi, ale przezornie milczał. Rozwój wypadków potwierdził słuszność jego taktyki.
— To ja przepraszam — powiedziała zaskakująco łagodnym tonem dziewczyna. — Rzeczywiście bywam i dzika, i niegrzeczna.
Automat nie zastanawiał się długo.
— Nie szkodzi — błysnął wesoło lampkami.
— Jesteś wielkoduszny, Roztruchanie — córka Geo Dutoura wymówiła to słowo dobitnie, dzieląc je na sylaby.
— Możesz mnie nazywać „Truszkiem” — usłyszała w odpowiedzi. — Tak mówią do mnie przyjaciele.
— Bardzo chętnie — Maia odwróciła się, bezwiednym ruchem poprawiła kołnierzyk swojego błękitnego kombinezonu, po czym nagle plasnęła w dłonie i podbiegła do ściany. — Pewnie chcielibyście popatrzeć z góry na okolicę naszego gwiaździńca…
Nacisnęła jakiś niewidoczny guziczek i natychmiast oczom pasażerów ukazał się panoramiczny ekran z obrazem nieba.
To niebo miało barwę, jakiej Irek nie widział jeszcze nigdy. Ni to rudogranatowe, ni ciemnofioletowe, tłumiło światła gwiazd, które stały się podobne raczej do grudek żaru aniżeli dalekich, żywych słońc.
— Tak wygląda u nas niebo. A to Jowisz… Dziewczyna znowu nacisnęła guziczek, zmieniając położenie kamer przekazujących obrazy z zewnątrz statku. Na ekran wypłynęła wielka, jajowata bryła o przygaszonej czerwonożółtej barwie, poprzecinana ciemnymi i jasnymi smugami, tu i ówdzie postrzępionymi, jakby komuś, kto malował te smugi, wypadł z ręki umaczany w farbie pędzel.
— Wspaniały! — zawołał z nieco przesadnym entuzjazmem doktor Skiba, pragnąc podkreślić, że docenia dobre chęci córki ganimedzkiego przewodnika, która robiła, co tylko mogła, aby godnie zastąpić ojca i zabawić gości. Ale miałaś nam pokazać „Pięć Księżyców”. Wszyscy mówią, że to piękny ośrodek.
Maia jeszcze raz dotknęła ściany. Ukazał się ląd. Był mroczny i ponury, choć lśnił lekko, jakby powleczony cieniutką warstwą lodu. Pasmo wysokich gór biegło szerokim półkolem, znikając za bliskim horyzontem. Ich zbocza wyglądały u dołu niczym zamarznięte wodospady. Natomiast szczyty były niezwykle ostre, zębate i nierzadko wystrzelały wprost z kilometrowych przepaści.
Prom, podchodząc do lądowania, leciał coraz wolniej i niżej. W pewnym momencie zatoczył łagodny łuk i wtedy na ekranie ukazała się okrągła równina, od której bił blask sztucznego słońca. Pośrodku tej oazy życia na martwym globie — leżało pięć wielkich jaskrawobiałych kul. Wraz z łączącymi je ganeczkami tworzyły one jakby wieniec wypełniony wewnątrz zielenią parku.
— Oto gwiaździniec — powiedziała dziewczyna. W jej głosie zabrzmiała duma.
— Pięć kul. To są zapewne budynki mieszkalne? spytał doktor Skiba.
— Tak. Symbolizują pięć księżyców — Maia skinęłal, czarną główką. — Początkowo miały być tylko cztery tłumaczyła. — Chodziło o księżyce Jowisza odkryte jeszcze przez Galileusza. Ale potem ktoś powiedział, że w takim razie zabrakłoby pierwszego, którego Galileusz nie zauważył. No i tak z czterech zrobiło się pięć księżyców…
— A tam, pośrodku parku, jest jeszcze jedna kula, taka malutka… Czy to jakiś pomnik? A może wyobrażenie samego Jowisza?
— Nie.
Irek po raz pierwszy ujrzał uśmiech córki Geo Dutoura i natychmiast przestał się interesować wszystkimi możliwymi księżycami i kulami, chociaż ta, o której ostatnio wspomniał ojciec, była rzeczywiście interesująca. Nawet z tej wysokości zachwycała pięknymi żywymi barwami.
— Nie — powtórzyła dziewczyna. — To jest Ziemia. Pan Adam Kozula doszedł do wniosku, że nasi goście i tak będą mieli dość widoku Jowisza, postanowił więc ozdo bić park modelem Ziemi. Pan Kozula to nasz gospodarz wyjaśniła. — Nadzorował budowę gwiaździńca, a teraz. jest jego kierownikiem.
— Prosimy pasażerów o zapięcie pasów — odezwał się w tym momencie głośnik. — Lądujemy. Godzina jedenasta dwadzieścia, czasu miejscowego. Temperatura wewnątrz strefy ochronnej: dwadzieścia siedem stopni. Poza strefą: minus sześćdziesiąt stopni. Życzę przyjemnego pobytu na Ganimedzie — zakończył Dutour.
Prom wylądował tak miękko, że nikt tego nie zauważył — wszyscy siedzieli dalej, czekając, aż poczują charakterystyczne kołysanie, gdy amortyzatory dotkną płyty lądowiska. O tym, że lot dobiegł końca, przekonał ich dopiero widok otwartych drzwi śluzy, za którymi ujrzeli perspektywę dużej, jasnej hali dworca. Centralnym chodnikiem, znikającym w głębi za ażurową pergolą okryta kwitnącym bluszczem, jechał w ich stronę krępy mężczyzna w śnieżnobiałym kombinezonie.