Выбрать главу

G. Altow, Walentyna Żurawlowa

Ballada o gwiazdach

Powieść fantastyczno-naukowa

Był to czas, kiedy ludzie zaczynali torować drogą ku gwiazdom wszechświata. Zawitał nagle, dziwny, oszałamiający, władczo podporządkowujący czyny i myśli ludzkie. Zew Świata Gwiazd okazał się silniejszy aniżeli odwieczny pęd ku morzu. Z Ziemi startowały jonoloty. Zawrotny, upajający czar odkrywczy gnał je ku gwiazdom. Jeszcze ekspedycje przedzierały się przez bagniste lasy Wenus, jeszcze opancerzone rakiety pokonywały przyszłą atmosferę Jowisza, jeszcze nie opracowano mapy Saturna, a już statki mknęły ku gwiazdom — wciąż dalej i dalej…

Był to czas wielkich odkryć. Statki docierały do gwiazd, lądowały na planetach. Obce słońca świeciły nad głowami astronautów. Obce życie otaczało statki. Każdy krok był krokiem w Nieznane. Statki powracały na Ziemię, ich załogi opowiadały ludziom o świecących w mroku rozsypujących się pod dotknięciem ręki kwiatach, o zagrzebanych w mule gigantycznych budowlach — śladach zanikłej cywilizacji, o zadziwiająco kształtnych płytach bazaltu wśród chaosu skał — miejscach startu nieznanych kosmolotów.

W tym okresie dokonano wiele wspaniałych odkryć. Udało się zbadać i problem zawiązywania się życia, i narodziny Galaktyki. Świat Gwiazd hojnie odsłaniał swoje tajemnice…

Był to czas wielkich czynów. Statki przechodziły przez ciężkie, nierzadko tragiczne — próby. Niekiedy eksplodowały silniki jonowe. Niekiedy przy lądowaniu ulegały awarii maszyny elektronowe i astronauci pozostawali na obcej planecie. Zdarzało się również, że statek niebacznie zbliżał się do bladej, ledwo świecącej się gwiazdy, która nagle eksplodowała, wyrzucając w przestrzeń rozpalony, ognisty gaz — i statek ulegał zagładzie. W ostatniej chwili cała energia akumulatorów uchodziła przez anteny — statek wysyłał na Ziemię słowa pożegnania. Ginął, a przesłany sygnał całe lata mknął ku Ziemi poprzez czarną otchłań wszechświata. Baczne czułki anten ziemskich wyławiały tragiczną wieść. Wówczas wszyscy ludzie — gdziekolwiek by byli — przerywali na minutę pracę. Ziemia pogrążała się w milczeniu…

Statki nadal ulatywały ku gwiazdom. Z roku na rok ilość ich rosła.

Był to czas, kiedy na licznych planetach obcych układów gwiezdnych człowiek po raz pierwszy zatknął jasnoczerwony sztandar Zjednoczonej Ludzkości. Nad sztandarem świeciła żółta tarcza Procjona, wiśniowa — Gwiazdy Kapteina, błękitna — Altaira. Tam zaś, gdzie sztandaru nie można było zatknąć, gdzie atmosfera wiecznie wrzała i burzyła się, wznoszono obeliski. Na nich ryto nazwę statku, który pierwszy osiągnął planetę, i czas, jaki upłynął na Ziemi od Wielkiej Rewolucji.

Część pierwsza

Czarna kurzawa

„Doświadczony czytelnik przeczyta tą historią i wzruszy ramionami — czy warto było się tak przejmować. Wypowie słowa, zdolne zaćmić słońce: Cóż w tym nadzwyczajnego? — Romantycy natomiast zacisną zęby i usuną się na bok”.

K. Paustowski

Łański nie widział mistrza od sześciu lat. Często zapraszał do siebie uczniów, lecz Łańskiego nie wezwał ani razu. Przed sześciu laty na Gribraltarze mistrz ukończył swoją ostatnią pracę — posąg Marynarza. Łański był obecny przy odsłonięciu. Starzec stworzył wiekopomne dzieło. Zresztą tego się właśnie spodziewano: od czasów Michała Anioła świat nie znał bowiem większego artysty.

Posąg stał na czarnych, zżartych przez ocean skałach. Fale rozbijały się o głazy, strzępy szarej piany wzlatywały ku górze do stóp posągu. Przedstawiał marynarza — młodego jeszcze chłopaka, który patrzył na ocean i czekał na czyjeś rozkazy. Wiatr rozwichrzył mu czuprynę, jak żagiel wydął rozchełstaną koszulę. Wyczuwało się, że pod nim chwieje się pokład, przed nim zaś wyłania się niebezpieczeństwo i że za chwilę coś się stanie. Lecz młodzieniec śmiał się. Wydawało się, że wyzywał ocean: „Hej ty, ruszże się… Uderzaj!.. Zobaczymy, kto kogo!..”

Talent nie zawiódł artysty. Mistrz utrzymał młodzieńczą beztroskę w granicach umiaru. Lekka przesada — i chłopak stałby się po prostu śmiesznym zawadiaką. W innym wypadku — wynik pojedynku budziłby wątpliwości. A tak było jasne: nawet jeśli ocean zmoże chłopaka, przyjdzie na jego miejsce inny i znów zawoła: „Hej ty, ruszaj się… Zobaczymy, kto kogo!..”

Mistrz zbliżył się do Łańskiego i bez słowa powitania zapytał:

— No jak?

— Posąg należałoby ustawić nad wodą — odrzekł Łański.

Starzec spojrzał na niego z ukosa.

— Zuch — powiedział. — Nikt prócz ciebie tego nie zauważył.

Długo wpatrywał się w posąg. Mimo że dzień był upalny, staruszek otulał się długim płaszczem.

— Głupiec — odezwał się nieoczekiwanie i odwrócił ku Łańskiemu wysuszoną, kościstą twarz. — Właśnie jest przypływ. Najwyższy w roku. Rozumiesz? Otóż to! A teraz idź sobie!

Minęło sześć lat. Mistrz nie zapraszał Łańskiego, nie pisał listów. Łański dowiedział się od przyjaciół, że ze staruszkiem jest bardzo źle. Powiadano, że pojechał umierać do swojej ojczyzny, do Genui. Nagle depesza: „Przybywaj natychmiast”. Po trzech godzinach Łański był w Genui.

Starzec, opatulony w ciepły pled, spoczywał w fotelu na werandzie. W dole — pod urwiskiem — cicho pluskało morze. Po suficie werandy przesuwały się jasne plamy — słoneczne błyski, odbite przez fale.

Zgodnie ze swoim zwyczajem, starzec nie przywitał się i o nic nie zapytał.

— Siadaj — rzucił.

Łański usiadł na zwykłej nie malowanej ławie. Starzec spoglądał na morze.

— Widziałem twoje prace. Masz talent. Udaje ci się. Przeżuwał wargami, wyblakłe oczy ożywiły się.

— A pamiętasz, wtedy… dopiero przyjechałeś… pierwsza praca, nie obliczyłeś, odłupałeś kawałek, chciałeś go nałożyć… Co ci wtedy powiedziałem?

— Użył pan słów Vasari: „Takie łaty można wybaczyć szewcom, lecz nigdy znakomitym czy wielkim mistrzom — postępowanie hańbiące, szkaradne, zasługuje na surową naganę”.

Starzec śmiał się bezdźwięcznie. Jego chuda, żylasta szyja drgała, twarz pokryła się gęstą siecią zmarszczek.

— Pamiętasz? To dobrze. Mnie pamięć nie dopisuje… Ile mam lat? Tak, tak, sto siedem. W którym roku urodziłem się?

— Według nowego kalendarza…

Starzec uderzył kościstą pięścią o poręcz krzesła.

— Nie według nowego! Nie przyzwyczaiłem się… Po staremu.

— W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym.

— A ty ile masz lat?

Łański odpowiedział.

— Młody. Bardzo młody — gniewnie rzucił starzec. — Dlaczego tę płaskorzeźbę… no, jak ją… na cześć pierwszej wyprawy na Księżyc… wykonałeś z księżycowej skały? Czy na ziemi nie znalazłeś materiału? Dziwactwa!..

Łański milczał, wiedział, że lepiej nie oponować.

— Dziwactwa, dziwactwa… — zrzędził staruszek. — Widziałem projekt pomnika zaginionych astronautów. Cokół, na nim rakieta — pogruchotana, osmalona, poprzestrzelana, z zamarłymi dyszami… Co powiesz?

Łański odpowiedział, że najprawdopodobniej nie jest to zbyt udany pomysł. Nie chodzi o statek, lecz o tych, którzy nim latali.

— Otóż to! — wykrzyknął z irytacją staruszek. — Za trzydzieści lat ludzie popatrzą na taki pomnik i pomyślą: „Ależ to były statki!” — i tyle. Trzeba wyrzeźbić człowieka. Wówczas za tysiąc lat będzie on zawsze współczesny… Odwaga jest wieczna.

Zamknął oczy i długo milczał, Łańskiemu wydało się, że staruszek śpi. Zjawiła się kobieta — również jak on wiekowa — milcząc poprawiła pled i wyszła. Nagle staruszek uniósł głowę, przenikliwie spojrzał na Łańskiego i powiedział:

— Nie mogą pracować. Trzeba jednak. Sprawa wielkiej wagi. Słyszałeś o wyprawie Szewcowa?

— Tak, trochę — odpowiedział Łański.

Starzec zdenerwował się znowu.

— Dlaczego? Przestałeś czytać? Dalej poza swój kamień nie sięgasz?

Po chwili uspokoił się.

— Dobrze. Słuchaj. Trzeba wykonać dzieło, które będzie trwać wiecznie. Chciałem, ale nie mogę. Ty to zrobisz. Obserwuję ciebie przez cały czas. Innym potrzebna jest pomoc, rada. Ty sam sobie radzisz. Dlatego nie wzywałem ciebie. A teraz tu jesteś. Wykonasz tę pracę zamiast mnie. Muszę dożyć — chcę to zobaczyć… Słuchaj, Szewcowa nie ma. Znowu pomknął ku Syriuszowi. Poinformowano mnie, że łączność telewizyjna z rakietą utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Polecisz na tę… jak ją?… Stację Łączności Międzyplanetarnej. Przygotowałem wszystko, czekają na ciebie. Zobaczysz Szewcowa i wysłuchasz jego relacji. Zrozumiałeś?

Łański nie chciał sprzeciwiać się mistrzowi, mimo to bardzo delikatnie zapytał, czy koniecznie musi rozmawiać z Szewcowem.

— Młody jeszcze jesteś — powiedział dobrotliwie starzec. — Zrozumiesz, kiedy ci opowie. Sądzisz, że twoja płaskorzeźba… ta… księżycowa… to objawienie? Nie. Patrzałeś wstecz, w przeszłość. Powstał obrazek. Nie przerywaj! Trzeba patrzeć w przód.

— Nawet, jeśli przedstawia się wydarzenia dawno minione? — zapytał Łański.

— Zawsze! Konkretne wydarzenia — to tylko odskocznia. Dzięki temu możemy odróżnić wielką twórczość od po prostu dobrej. Twoi astronauci — to podróżnicy. Odważni, śmiali, lecz tylko podróżnicy, odkrywcy. W przyszłość nie zaglądałeś… — staruszek zmęczony machnął ręką. — Zresztą sam to rozumiesz. Porozmawiaj z Szewcowem. Musisz natychmiast lecieć. Posiadam te… no jakże… sprawozdania, kopię dziennika okrętowego, decyzję Rady Badawczej. Z Szewcowem widziałem się. Wiele mi opowiadał. Zapisane wszystko to jest na krystolofonie. Milcz! Na początek sam musisz usłyszeć. Tak lepiej. W ciągu najbliższych dni będzie ogłoszony dokładny komunikat. Ale musisz sam się zobaczyć z Szewcowem. Tak, tak lepiej. I jeszcze… — nachylił się ku Łańskiemu, spojrzał mu przenikliwie w oczy. — Na stole leżą moje narzędzia. Przynieś je.

Łański przyniósł płaską drewnianą skrzynkę, pokrytą popękanym, chropowatym lakierem. Staruszek długo głaskał chudymi, kościstymi palcami wieko skrzynki. Chciał ją otworzyć — nie mógł się zdecydować.

— Weź to — wyrzekł żałośnie. — Weź. Mnie już nie trzeba. No, bierz, bierz…

I dodał gniewnie:

— To są niezawodne narzędzia. Nie uznaję nowych wymysłów. Tych… dłut elektrycznych nawet nie brałem do ręki. Masz. A teraz idź sobie.