Zapewne powiecie, że należałoby wykorzystać radiolokatory, łączność radiową. Czy nie tak? Kiedyś nawet czytałem o spotkaniu dwóch statków, które porozumiewały się przy pomocy radiolokatorów. Bzdura! „Szperacz” leciał z szybkością podświetlną, co znaczy, że prawie nie pozostawał w tyle za wysłanymi promieniami stacji radiowej. Aby schwytać więc odpowiedź — gdyby mi odpowiedziano — po prostu nie zdążyłbym zahamować. Tu działa prosty, lecz nieubłagany rachunek. Szybkość „Szperacza” zbliżała się do szybkości świetlnej. Dla uproszczenia przyjmijmy, że równa się ona trzystu tysiącom kilometrów na sekundę. W wypadku niebezpieczeństwa — przy dziesięciokrotnym przeciążeniu — mógłbym zmniejszyć tę szybkość o sto metrów na każdą sekundę. Znaczy to, że aby się zatrzymać, „Szperacz” zużyłby trzy miliony sekund, czyli około trzydziestu pięciu dni.
Powie pan — trzydzieści pięć dni, to znów nie tak wiele. Właściwie to nie trzydzieści pięć, a więcej. Trzeba zahamować, potem zawrócić statek w przeciwnym kierunku i dogonić „Argonautę”. Poza tym dziesięciokrotne przeciążenie można wytrzymać pod warunkiem stosowania aparatów elektrosnu i sztucznego oddychania. Gdyby w tym czasie nastąpiła nawet zupełnie błaha awaria, jej następstwa mogłyby się okazać katastrofalne.
I wszystko po to, by zobaczyć stary, pogruchotany przez wybuch statek. Statek — wrak. Wrak, choć cudem ocalały automat wciąż nadawał sygnały SOS.
Nie, o ucieczce nawet nie pomyślałem. Wiedziałem: trzeba hamować. Sygnały SOS — okoliczność, przed którą ustępuje nawet zdrowy rozsądek. Na darmo, po trzykroć na darmo, z całą pewnością — lecz astronauta zawsze pośpieszy na wezwanie SOS.
Dwie godziny przesiedziałem w maszynowni. Potem wszedłem na górę i wiecie, dziwna rzecz: sprzykrzyło mi się wszystko, wszystko na tym statku obrzydło, tysiące, miliony razy widziałem jedno i to samo — i oto teraz żal mi było z tym się rozstawać… Praca, książki, muzyka, rozmyślania — wszystko to miał wykreślić wielotygodniowy sen.
Długo chodziłem po sali ogólnej. Patrzyłem na portret. Myślałem, że „Szperacz” powróci na Ziemię za siedemnaście „ziemskich” lat. Kiedyż i jak zdołamy przełamać to rozdwojenie czasu? Istnieje tylko jedna droga — szybkość. Gdy „Szperacz” leciał ku Syriuszowi, na Ziemi minęło ponad osiem lat. A na statku — dwa lata. Czas skurczył się czterokrotnie. A gdyby „Szperacz” doleciał do Syriusza — za godzinę, dziesięć minut lub za sekundę? Niech czas kurczy się wówczas nie czterokrotnie, lecz miliony, miliardy razy. Wszystko jedno — rozpiętość będzie znikoma — godzina, dziesięć minut, sekunda…
Wierzę, że ludzie będą latać z taką szybkością. Nie na takich statkach: tu trzeba czegoś zupełnie innego.
Zaraz włączę aparaty elektrosnu i „Szperacz” będzie leciał kierowany wyłącznie przez automaty. A jeżeli stanie się coś, automat awaryjny też będzie przesyłał sygnały SOS. Ktoś je prawdopodobnie usłyszy — podobnie jak ja usłyszałem sygnały „Argonauty”. Przyjdą tu ludzie, znajdą mój projekt. Już teraz jest w nim wiele przestarzałego. A wówczas…
Napisałem więc na ostatniej karcie projektu: „Ludzie! Lataliśmy na atomowo — jonowych rakietach. Był to ciężki okres w podróżach międzyplanetarnych, ponieważ czas rozdwajał się, człowiek zaś nie powinien odchodzić od swojej epoki. W imieniu tych, którzy latali przede mną, w imieniu poległej ekipy» Argonauty«, w imieniu własnym mówię wam: trzeba latać z szybkością większą niż szybkość światła. Nie udało się nam przełamać tej fatalnej bariery. Więc wy ją przełamcie”.
Tak napisałem. A myślałem o czym innym: „Wrócę na Ziemię i nie będę latać. Dość”.
Odniosłem projekty do kabiny i włożyłem — wraz z dziennikiem okrętowym — do metalowej puszki.
A potem zaczęło się piekło. Przeciążenie awaryjne o diabelskiej mocy czułem, pogrążony we śnie, jako duszący, niekończący się koszmar. Strach i ból, obezwładniająca niemoc, która powoli — jak gangrena — ogarniała ciało… Po upływie każdych pięciu dni przyrządy zatrzymywały silniki i aparaty elektrosnu budziły mnie. Potem wszystko zaczynało się od nowa. To tak jak w wirze wodnym: kręci się, bije, niesie gdzieś, na chwilę zelżeje — łykniesz powietrza i — znowu otchłań, znowu mrok.
Cały ten czas automaty kierowały „Szperaczem”. Jak już mówiłem, radiostacja przyjmowała z „Argonauty” nie tylko sygnały o katastrofie, ale i dane o współrzędnych. Po zmianie kierunku przybory śledziły lot statku. Tak, ale pogoń to ulubione zajęcie automatów astronautycznych. Tak, tak, nie przejęzyczyłem się. Powiedziałbym nawet: mają we krwi pasję do pogoni, ponieważ przodkowie ich kierowali niegdyś samosterującymi pociskami rakietowymi. Kiedy — raz na pięć dni włączałem mózg elektronowy, ten wyraźnie i nawet z pewną dozą zaciętości komunikował:
— Pościg trwa nadal… Odległość do celu…
Zresztą, mózg chyba mówił swym zwykłym, beznamiętnym głosem. Po pięciu dniach przeciążenia awaryjnego niejedno może się przywidzieć.
Przeciążenie… Gdybyśmy latali nawet z szybkościami ponadświetlnymi, to i wówczas przeciążenie nie pozwoliłoby uniknąć rozdwojenia czasu. Nawet przy trzykrotnym przeciążeniu trzeba prawie czterech miesięcy, aby osiągnąć szybkość światła. A w tym czasie na Ziemi upłyną lata…
Lecz odbiegłem od tematu. I tak oto nadszedł dzień, kiedy mózg oznajmił:
— Do celu trzy kilometry.
„Szperacz” leciał z niewielkim przyśpieszeniem i ciśnienia prawie się nie odczuwało. Bardzo to dziwne, kiedy po wielu tygodniach potwornego przeciążenia siła ciężkości nagle zanika. Niby sen na jawie: chcesz wykonać jedno, a skutek jest zupełnie inny. Aby dostać się do tablicy sterowniczej, trzeba było długo obliczać każdy ruch. Wywoływało to niekiedy śmiech, najprawdziwszy śmiech…
Ze zgrzytem uniosła się metalowa tarcza iluminatora. Promienie reflektorów przeszyły ciemności i spoczęły na „Argonaucie”.
Szewcow opowiadał beznamiętnym, równym głosem. Łański wiedział jednak, że temat nie jest mu obojętny. Po prostu była to opowieść o gwiazdach — o bezkresnych gwiezdnych szlakach, o losach zaginionych na tych szlakach statków, o międzygwiezdnym czasie na każdym statku odmierzanym inaczej. Dlatego głos Szewcowa stał się twardy i jasny. Taki, jakim powinien przemawiać człowiek zdolny mknąć po gwiaździstych szlakach, zmieniać los statków, pokonywać czas.
— Oczywiście, nie omyliłem się — ciągnął Szewcow. — „Argonauta” był martwy. Zginął wskutek eksplozji jonowego akceleratora. W dziale motorów ziały olbrzymie szpary. Wybuch zniszczył poszycie skrzydeł, poskręcał je, porozdzierał… Stery były pomięte jak kartki papieru. Anteny radiolokatorów nadłamane…
Wydawało się, że ze stron książki spłynął starożytny żaglowiec. W kadłubie pluszcze woda, zrąbane maszty, zerwany ster. Wiatr ze skrzypieniem obraca koło sterowe, którego juz nigdy nie dotknie ręka ludzka. Odgłos ten odstrasza ptactwo. Milczący statek, unoszony prądem, płynie przez noc i niepogodę. A może skrzypienie koła sterowego — to głos statku? „Statki umierają jak ludzie — mówi on. — Niekiedy zupełnie młodo, niekiedy spokojnie ze starości, w cichej osłoniętej przystani. Lecz gdyby statki mogły wybierać, kończyłyby swój żywot podobnie jak ja — w samotnej walce I ze sztormem…”
„Szperacz” wolno zbliżał się do „Argonauty”. Pokładowe I reflektory z bliska oświetlały wrak statku. Zimne światło rozlało się po szarym kadłubie „Argonauty”, zaiskrzyło się na poszarpanych brzegach szczelin, uderzyło o czarne, na wieki zamarłe iluminatory.