„Szperacz” nie posiadał flagi, więc salutować wymarły statek mogłem tylko światłem. Podszedłem do tablicy i nacisnąłem guzik. Reflektory zgasły. W ciemnym kręgu iluminatora błyskało słabo mrugające światło: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki…
Nie pamiętam, jak znalazłem się przy iluminatorze.
Na niebie, przesłaniając gwiazdy, wisiał ogromny kadłub „Argonauty”. Nikłe światełko zapalało się i gasło: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki… W oślepiającym blasku reflektorów słaby sygnał świetlny był prawie niewidoczny, teraz jednak był on całkiem wyraźny: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki…
Znałem konstrukcję statku. Wewnątrz nie było żadnych automatów zdolnych nadawać sygnały świetlne.
Na statku byli ludzie.
Od tej chwili czas ruszył z szybkością potoku, który przerwał tamę. I podobnie jak człowiek, którego ujarzmiły burzliwe wody potoku, zapamiętałem — do najdrobniejszych i zbędnych szczegółów — niektóre fakty, inne zaś umknęły. Przez pierwsze chwile działałem machinalnie; bywają takie stany, kiedy myśli człowieka są czymś całkowicie pochłonięte, a on sam gdzieś idzie, coś robi… Włączyłem magnetyczne efektory, które podciągnęły statek ku „Argonaucie”. Zszedłem do kabiny śluzowej, nałożyłem skafander. Myślałem wciąż o jednym: w jaki sposób mogli ocaleć ludzie na statku, który uległ katastrofie przed około sześćdziesięciu laty?
Szewcow uśmiechnął się, w jego oczach — po raz pierwszy tego dnia — zalśniły iskierki.
— Z góry powzięty sąd — powiedział i rozłożył ręce, jak gdyby tłumaczył się. — Dla badacza nie ma nic niebezpieczniejszego. Elementarna zasada, o której doskonale pamiętamy, gdy idzie o czyjś z góry urobiony pogląd… Tak, omyliłem się. Zdecydowałem, że statek ten jest „Argonautą”, i wmówiłem to w siebie. Nawet przy spotkaniu, dostrzegając coś nieznajomego w zarysach statku, przypisałem to skutkom eksplozji.
— Obcy statek? — półgłosem zapytał Łański.
Tessiem przecząco pokręcił głową.
— Wejściowy luk okazał się w innym miejscu, niż przypuszczałem — ciągnął Szewcow. — Lecz była to tylko jedna z niespodzianek. Kiedy wreszcie odszukałem luk, jego pokrywa uniosła się sama. Zszedłem do komory śluzowej, luk zatrzasnął się, zapaliło się światło. I wówczas dał się słyszeć bardzo spokojny, miękki głos: „Witamy. Proszę przejść do kabiny nawigacyjnej”. Nic nie rozumiałem. Nic! Ta część statku stosunkowo niewiele ucierpiała od wybuchu. Stwierdziłem, że urządzenia są w doskonałym stanie, że nie mogły istnieć nie tylko przed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu laty, lecz nawet w dniu mojego odlotu z Ziemi. Co więcej, przechodząc wzdłuż wąskiego korytarza, znalazłem kilka przyrządów, które kiedyś sam projektowałem. Z wielu powodów nie udało mi się wprowadzić ich do produkcji. W dniu mojego odlotu nie istniały na Ziemi takie przyrządy!
Trap wiodący do kabiny sterowniczej był złamany. Lecz w dwóch skokach — siły ciężkości prawie się nie odczuwało — znalazłem się przy drzwiach. Szarpnąłem je i dosłownie wleciałem do kabiny. Była pusta. Ludzi na statku nie było.
Może się wydać dziwne, ale teraz nie byłem zbytnio zaskoczony. Zdumiałem się natomiast widząc doskonałe wyposażenie kabiny. „Witajcie” — rozległ się za moimi plecami spokojny głos. Odwróciłem się. Przy drzwiach stał mózg elektronowy. Niewielki, bez sygnałów kontrolnych, zupełnie niepodobny do olbrzymiej szarej szafy na „Szperaczu”.
A więc statkiem kierowała maszyna. Po upływie dziesięciu minut wiedziałem wszystko. Mózg odpowiadał szybko i dokładnie.
„Odkrywca” (tak się nazywał ten statek) wyleciał z Ziemi później niż „Szperacz”. Właśnie dlatego jego aparatura była bardziej udoskonalona. Zapyta pan, w jaki sposób mógł on prześcignąć „Szperacza”, przecież oba statki mknęły z jednakową szybkością. Otóż początkowa prędkość „Szperacza” była mniejsza i statek na osiągnięcie dużej prędkości tracił wiele czasu. Człowiek nie wytrzymuje długotrwałego działania dużych przeciążeń. „Odkrywca” zaś startował z ogromnym przyśpieszeniem. Maksymalna szybkość obu statków była prawie jednakowa, lecz średnia szybkość „Odkrywcy” przewyższała średnią szybkość „Szperacza”. „Odkrywca” ominął bokiem czarną kurzawę, odwiedził jedną z planet w systemie Syriusza i powracał na Ziemię. Eksplozja akceleratora przerwała lot. Mózg elektronowy kierujący statkiem podjął jedynie słuszne rozwiązanie: czekać spotkania ze „Szperaczem”, który leciał w te rejony.
Wszystko więc okazało się proste. Mimo to doznałem wstrząsu. Znalazłem się na statku, który przyszedł z przyszłości. Dla nas, astronautów, czas zatrzymuje się po utracie łączności z Ziemią. Zachowujemy w pamięci Ziemię taką, jaka była w dzień odlotu. A tymczasem czas na Ziemi biegnie z ogromną szybkością…
Pojedynek z Kosmosem jest trudny. Statek przez lata zawieszony jest w czarnej otchłani. Jej ogrom przygniata człowieka. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem… I oto tu, na pokładzie „Odkrywcy”, uświadomiłem sobie nagle, że czas nie zatrzymał się, że za tym bezdennym, przepastnym, czarnym niebem istnieje Ziemia, nasza Ziemia, moja Ziemia — i ludzie na niej coraz śmielej rzucają wyzwanie niebiosom.
„Odkrywca”, jak już mówiłem, gościł na jednej z planet w systemie Syriusza. Na tej właśnie planecie, którą uprzednio odkryłem. Mózg elektronowy, sumujący zapisy aparatów, poinformował, że atmosfera planety nadaje się do oddychania. Przekazał on dokładne informacje o temperaturze, radiacji, ciśnieniu atmosferycznym, szybkości wiatru, strukturze gleby… Wszystko to musiałem przekazać na Ziemię, ponieważ „Odkrywca” nie mógł już kontynuować podróży.
I tu… jest jeden taki szczegół, o którym powinienem opowiedzieć dokładniej. Przy lądowaniu na planetę czynne były automatyczne aparaty filmowe. Postanowiłem przejrzeć zdjęcia. Na stereoekranie widać było, jak „Odkrywca” ląduje na obszernym, piaszczystym pustkowiu. Przez długi czas na ekranie nic się prawie nie działo. Widziałem jedynie, jak jaskrawa tarcza Syriusza unosi się do góry i cień statku szybko się skraca. Niekiedy na ekranie ukazywały się maleńkie czerwone ogniki. Wpatrywałem się do bólu w oczach, lecz nawet przy maksymalnym powiększeniu stereoprojektora nie udało się nic ponad to zauważyć. Czerwone ogniki poruszały się — to było życie… Wtem na ekranie ukazała się sylwetka człowieka. Trwało to jakiś ułamek sekundy. Tam gdzie poruszały się czerwone ogniki, zarysowała się bezbarwna, mglista, ledwo widoczna sylwetka człowieka. Powstała z niczego — i natychmiast znikła… Jednak nie mogło to być złudzenie. Trzykrotnie włączałem stereoprojektor — i trzykrotnie na ekranie pojawiała się dziwna sylwetka.
Szewcow długo milczał w skupieniu, jak gdyby starał się coś przypomnieć.
— Jak się domyślacie — odezwał się wreszcie — nie mogłem wrócić na Ziemię, zanim nie odwiedziłem planety. Ludzka postać… Nie, tego nie można było pozostawić bez wyjaśnienia. Jednakże decyzja, by lecieć ku obcej planecie, nie przyszła mi łatwo. Wiedziałem, że polecę. Wiedziałem, że inaczej nie można. Lecz jakiś wewnętrzny głos uparcie twierdził: „Na ciebie czeka Ziemia — i czas na niej coraz bardziej i bardziej wyprzedza twój czas na statku…”
Zabrałem z „Odkrywcy” wszelkie zapiski, wyłączyłem automat awaryjny i wróciłem na „Szperacza”. Smutno mi było. Zdawało mi się, że pozostawiam tu, w odwiecznej, czarnej ciszy cząstkę rodzinnej Ziemi… Długo stałem przy iluminatorze i patrzyłem, jak „Odkrywca” stopniowo znikał w ciemnościach. Myślałem o losie takich statków. A więc „Odkrywca” zakreśla gigantyczne koło, inne znów statki I mogą poruszać się po prostej. Nie zużywają energii. Ich załogi nie liczą lat życia. Miną tysiące, miliony lat, a statki podporządkowane ostatniej woli swych dowódców czy przyrządów, będą mknęły wciąż naprzód i naprzód.