Выбрать главу

Zaginione statki… Każdy z nich walczył, jak mógł. Lecz to już jest poza nimi, a teraz nie są im straszne żadne niebezpieczeństwa. Nie powstrzyma ich czarny pył — mają zbyt małą szybkość. Meteoryty, promienie, pola magnetyczne — nic już niestraszne ich załogom. Suną przez czarne otchłanie Kosmosu i nikt nie może przewidzieć, gdzie i kiedy się skończy ich rejs. Możliwe, że w ich kabinach czynne są jeszcze ocalałe przyrządy, wykrywające tajniki wszechświata. Kto pozna te tajemnice? Możliwe, że anteny ich chwytają jeszcze dalekie głosy ludzi. Lecz kto odpowie ludziom? Milczące, z wygaszonymi światłami, lecą statki według kursu wytyczonego przez los…

— Dziś, wspominając ten lot — kontynuował Szewcow — myślę, że w zasadzie wszystko odbywa się prawidłowo. Poleciałem, by zbadać czarny pył i walczyć z nim. Innych zadań nie miałem. A kiedy udało mi się rozprawić z korozją pyłową, należało zawrócić na Ziemię. Lecz oto przede mną odsłonił się rąbek tajemnicy, coś, czego ludzie jeszcze nie znali. Nie mogłem zawrócić. Nie mogłem i nie chciałem. Lecz świadomość tego, że jeszcze bardziej oddalam się od Ziemi, wywołała… jakby to powiedzieć… korozję duchową. Nie jest lekko człowiekowi w Kosmosie. Tym bardziej gdy jest sam… No cóż, odkryliśmy wiele innych planet, nawet przekształcamy je: tworzymy płaszcze atmosferyczne, wpływamy na klimat… I mimo to Ziemia pozostaje dla człowieka najlepszym ze światów, ojczyzną. Jak daleko nie sięgałyby nasze statki, zawsze ciągnąć nas będzie do ojczyzny.

Tak, a więc przekazałem drogą radiową na „Aurorę” wiadomości o korozji pyłowej, „Szperacz” zaś jeszcze cztery miesiące leciał ku systemowi Syriusza. Dni zlały się w szare, nieprzeniknione pasmo. Niekiedy chciało mi się posłużyć aparatem elektrosnu, aby obudzić się po czterech miesiącach. Lecz byłem sam na statku — należało pilnować pracy generatorów atomowych, akceleratorów elektromagnetycznych, przyrządów…

Szewcow milczał chwilę, niewesoło uśmiechnął się:

— Nie. Jeśli mam być szczery, po prostu bałem się włączyć aparat elektrosnu — nawet na krótko. Prześladowała mnie myśl, że aparat zawiedzie — nie obudzi mnie w odpowiednim czasie. Byłem sam na statku i gdyby aparat zawiódł… To powstrzymywało mnie od włączenia go. Męczył mnie brak snu, ale nie włączyłem.

Teraz niech pan sobie wyobrazi, co to jest system Syriusza. Przede wszystkim są to dwie białe gwiazdy — Syriusz A i Syriusz B — obracające się dookoła wspólnego środka ciężkości. Syriusz A — dwa i pół raza cięższy niż Słońce. Syriusz B — „biały karzełek”, o rozmiarach nieco większych od Ziemi. Jak widzicie, dość osobliwa para — olbrzym i karzełek. Oraz trzy planety. Dwie z nich wymiarami przewyższają Syriusza B i są otoczone świtą satelitów. Trzecia planeta (ku niej leciał „Szperacz”) ma jednego satelitę, o wymiarach nieco mniejszych od Księżyca. Planety poruszają się według bardzo skomplikowanych orbit. Poruszanie się ich określone jest nie tylko poruszaniem gwiazd, lecz i wzajemnym przyciąganiem.

Skierowałem statek ku planecie, w atmosferze której znajdował się tlen. Pod wielu względami przypominała Ziemię…

Rzeczywiście przypominała Ziemię. W jej atmosferze unosiły się chmury, a tam gdzie ich nie było, widziałem morza i lądy. Wydało mi się, że powracam na Ziemię.

To dość ryzykowne — wylądować na niezbadanej planecie. Lecz nie pozostawało mi nic innego. Zwiad z dużej wysokości trwa miesiące — i mimo to przynosi bardzo skąpe wiadomości. A na loty w atmosferze nie miałem paliwa.

Byłem bardzo zmęczony. Każdy, komu wypadło latać w pojedynkę, wie, jak ciągnie ziemia — nawet obca…

Szewcow mówił niechętnie, opuszczając prawdopodobnie ciekawe szczegóły. Jego opowiadanie było jak księga, w której zabrakło kartek. Szewcow powiedział: „Siedziałem na stopniu opuszczonej z luku drabinki i obserwowałem obłoki. Zresztą to nieistotne” — i zmienił temat. Później, zapoznając się z materiałami ekspedycji, Łański zrozumiał wiele z tego, co nie zostało dopowiedziane.

„Szperacz” wylądował na rozległej leśnej polanie. Masywne kolumny amortyzacyjne utrzymywały statek w pozycji pionowej. Statek podobny był do starożytnego, pochylonego z lekka minaretu. Szewcow siedział na najniższym stopniu spuszczonego trapu i spoglądał w niebo.

Wiaterek gonił nad statkiem rzadkie postrzępione chmurki. Białe obłoki na błękitnym niebie — zupełnie jak na Ziemi. Na niebie świeciły dwa słońca: jedno — duże, jaskrawe, rozpalone do niebieskawej białości, drugie — również białe, lecz maleńkie, przesuwało się z zadziwiającą szybkością. Na szarą, zrytą przy lądowaniu statku glebę padały dwa cienie.

Wiatr niósł z sobą gęstą, oszałamiającą mieszaninę zapachów. Unosiła się ostra woń czegoś słodkiego, czegoś przypominającego miętę. Czuło się jakby zapach wszystkich kwiatów, a jednocześnie niepodobny do żadnego. Gorzką woń zeschniętej trawy i jeszcze czegoś, bodaj mgły, leśnej wilgoci.

Odczuwałem zawroty głowy — może od nadmiaru tlenu, może od oszałamiających zapachów. Zresztą, najprawdopodobniej dawał o sobie znać zażyty przed chwilą micellin — antybiotyk, ochraniający organizm przed działaniem nieznanych bakterii.

Chmury pędziły nisko — skłębione, wiosennie jasne. Szewcow pomyślał, że tu wszystko przypomina wiosnę: i bardzo przezroczyste niebo, i te jasne obłoki, i zapach kwiatów; jednakże nie ma ptaków, nie słychać ptasiego świergotu. Panuje absolutna cisza, bardzo przykra zwłaszcza w porównaniu z hałasem jonowego silnika, do czego ucho już się przyzwyczaiło.

Otaczający polanę las milczał. Szewcow nieprzyjaźnie spoglądał na drzewa. Niebo, chmury — to wyglądało jak na Ziemi, lecz drzewa były obce. Ich pnie skręcały się spiralnie, zwężając się ku górze. Dość gęste listowie miało nieokreśloną barwę — ni to zieloną, ni to szafirową, ni to czarną. Od statku do najbliżej rosnących drzew było nie dalej niż sto pięćdziesiąt metrów. Szewcow jednak nie chciał tam iść. Tam rozpoczynało się nieznane. Czuł się zmęczony. Przyjemnie było siedzieć w cieniu „Szperacza”, oddychać ciepłym, wonnym powietrzem, patrzeć na jasne obłoki i o niczym nie myśleć.

Znikła świadomość czasu. Możliwe, że minęła godzina, a może zaledwie pięć minut. Wzmagał się upał. Błękitnobiała tarcza Wielkiego Syriusza podnosiła się do góry, palące promienie przedzierały, roztapiały delikatne obłoki, cień statku szybko się kurczył. Szewcow pomyślał leniwie: „Trzeba iść… gorąco…” — i spojrzał na drzewa. Zobaczył coś tak fantastycznego, że senność natychmiast znikła.

Jakaś siła przygniotła spiralne pnie drzew, ścisnęła je i wtłoczyła w glebę. Drzewa nie osiągały teraz nawet połowy swej dotychczasowej wysokości. Niebieskawozielone liście przybrały obecnie kolor pomarańczowoczerwony. Zdawało się, że ktoś rozniecił dookoła statku ognistą obręcz…

Zeskoczył z drabinki, z wolna ruszył ku drzewom. Tępy ból ściskał skronie. Usiłował gwizdać i natychmiast przestał; w tym milczącym świecie gwizd brzmiał nie do wytrzymania fałszywie.

Przy najbliższym drzewie zatrzymał się. Masywny, pokryty czarnymi naroślami i gładką czerwonawą korą pień drzewa piął się spiralnymi gałązkami ku górze. Gałązki stopniowo zwężały się nadając drzewu kształt olbrzymiej stożkowatej sprężyny. Jaskrawoczerwone liście, wąskie, długie, drżące w nagrzanym powietrzu i dlatego podobne do ognistych języków, osłaniały górną część pnia.