Выбрать главу

Szewcow zręcznie wspiął się po pniu, zerwał spiralną gałązkę. Gałązka natychmiast skurczyła się, jej liście zabarwiły się ciemnoczerwono. Kiedy jednak Szewcow osłonił gałązkę przed promieniami Wielkiego Syriusza, spirala natychmiast wyprostowała się, liście zaś przybrały odcień zielony. — Pomysłowe — mruczał Szewcow. Nie czuł już bólu w skroniach. — Pomysłowe. Następuje tu gwałtowna zmiana promieniowania i drzewa przystosowały się do niej. Niekiedy pochłaniają promienie, w innym wypadku odbijają je… — Sprawiło mu to przyjemność, że udało się odkryć pierwszą, drobną wprawdzie, tajemnicę obcego świata. Pnie drzew, jak gdyby pod ciśnieniem niezmiernego cię żaru, nadal skręcały się i kurczyły. Kora przybierała kolor ciemnoczerwony, podobnie jak liście. — Pomysłowe — powtórzył Szewcow. — Przy niewielkim promieniowaniu rośliny mają kolor zielony, przy wielkim — zabarwiają się na pomarańczowo, czerwono i odbijają promienie cieplne. Lecz promieniowanie ulega tu zmianie. One po prostu przystosowały się. I to wszystko…

Podszedł do innego drzewa. Opanowało go gorączkowe podniecenie odkrywcy. Mózg pracował z niezwykłą jasnością. Cień człowieka padł na pień drzewa i Szewcow natychmiast spostrzegł, że kora w tym miejscu szarzeje. Szybko usunął się na bok i stwierdził, że kora przez jakiś czas i zachowywała szare odbicie jego cienia. „Tak się dzieje z drzewami — pomyślał Szewcow. — A jak zachowują się żywe istoty?” — Ubawiło go to. „Ludzie ze zmiennym ko lorem skóry… Świat mieniących się barw…” I nagle przyszło mu do głowy, że jest to niezwykły świat, którego piękno jest zupełnie inne aniżeli na Ziemi…

Usiłował wyobrazić sobie ludzi ze zmieniającą się barwą skóry i nagle w odległości pięćdziesięciu metrów ujrzał ludzką postać. Zaskoczony drgnął. Pomiędzy drzewami przemknęła bezbarwna sylwetka. Zupełnie taka sama, jak wówczas na stereoekranie „Odkrywcy”. Przemknęła i znikła. Szewcow poczuł, jak łomoce mu serce. Las stał się nagłe obcy, spiralne drzewa wydały się cielskami olbrzymich wężów. — Bzdura — powiedział. Mówił głośno, to bowiem uspokajało. Wzrok się zmęczył. Oczywiście, po prostu oczy już— są zmęczone. Trzeba było wziąć ochronne okulary…

Szewcow wracał na statek, mimo woli łowił każdy dźwięk. Był gotów na wszystko. Nic się jednak nie wydarzyło. Nad szarą, popękaną glebą falowało rozgrzane powietrze. Ogromny kadłub statku prawie nie dawał cienia.

W porównaniu do jaskrawego światła obu Syriuszów kabina ogólna wydawała się mroczna. Szewcow usiadł przy wentylatorze poddając twarz na działanie orzeźwiającej strugi powietrza. Oczy stopniowo przyzwyczaiły się do łagodnego oświetlenia. Szewcow spojrzał machinalnie na ścianę — tam gdzie przedtem wisiał portret. — Nie wolno myśleć o tym — powiedział do siebie — nie myśleć…

Siedemnaście lat, okres dostatecznie długi, by spoglądająca z portretu dziewczyna stała się zupełnie obca. Myśl ta powoli, stopniowo przeżerała wolę, podobnie jak kwas przeżera metal. Pewnego razu Szewcow zdjął portret.

— Nie myśleć — powtórzył zmęczony. — Trzeba myśleć o innych sprawach.

Wspiął się do kajuty nawigacyjnej. Nastawił teleekran i uważnie obejrzał okolicę. Drzewa skręcone w ciasne spirale leżały na brunatnym od spiekoty gruncie. Purpurowe liście skręciły się jak papirusowe zwoje. Nagle Szewcow gwizdnął: o trzysta metrów od statku, pomiędzy podobnymi do śpiących wężów drzewami, przesuwały się dwa czerwone ogniki. Ich poruszanie się zdziwiło Szewcowa — ogniki omijały drzewa, nie unosiły się jednak nad nimi. Włączył maksymalne powiększenie, lecz ogniki rozpłynęły się, jak gdyby w rozpalonym powietrzu. „Nie ma rady, muszę wyjść jeszcze raz” — postanowił Szewcow.

Zszedł po trapie i oglądając się na wszystkie strony, ruszył w kierunku drzew. Jednakże po chwili musiał się zatrzymać. Promienie Wielkiego Syriusza bez trudu przenikały ubranie i Szewcow poczuł się źle. Zawrócił z powrotem do statku. Do trapu miał jeszcze jakieś dziesięć metrów, gdy do jego uszu doszedł odgłos powoli sunących za nim kroków. Było to tak nieprawdopodobne, że Szewcow poczuł, jak mu przeszły ciarki po plecach. Zamarł na chwilę, potem zaś gwałtownie się obrócił.

Do statku zbliżały się trzy widma.

— Widma? — Szewcow się roześmiał. — Oczywiście nie były to widma. Daję wam jednak słowo, że gdyby istniały widma, niczym by się nie różniły od tych, które zobaczyłem. Wszystko to trwało kilka minut. Pamiętam jednak dotychczas najdrobniejszy szczegół… Wyobraźcie sobie, że te trzy zbliżające się istoty były podobne do ludzi. Według mojego wówczas mniemania wyglądały właśnie prawie jak ludzie: były prawie tego samego wzrostu, miały prawie takie same twarze. Powtarzam — według mojego wówczas mniemania. Lecz tak sądzić… Nie, proszę zrozumieć, te istoty, ludzie lub prawie ludzie, były na wpół przezroczyste. Na wpół przezroczyste, w trzech czwartych przezroczyste, w dziewięciu dziesiątych przezroczyste…

Wybaczcie, że opowiadam nieskładnie, lecz jeszcze dzisiaj nie mogę o tym spotkaniu spokojnie mówić. Istoty te zbliżały się do mnie powoli, prawie uroczyście. Widziałem przez nie czerwone drzewa, niebo, chmury… Jak przez szkło. Otóż to. Proszę sobie wyobrazić szklane postaci w jasnym świetle. Zarysowujące się kontury, widoczny nawet materiał — a jednak szkło jest przezroczyste…

Ale nie powiedziałem jeszcze o oczach. Oczy były koloru różowego, niemal czerwonego i wcale nie były przezroczyste. Czerwone oczy — jak żarówki wskaźnikowe mózgu elektronowego… Nie migały jednak.

Powtarzam, wszystko to zobaczyłem w ciągu sekundy, może nawet w ułamku sekundy. Potem uciekłem. Rzuciłem się w stronę trapu, wdrapałem się na górę, szarpnąłem za uchwyt pneumatycznego urządzenia. Luk zatrzasnął się.

Otwarcie przyznam się, miałem wówczas wrażenie, że tracę zmysły. Sądziłem, że zaczyna się halucynacja, potworna halucynacja. Wpadłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem teleekran i… ujrzałem trzy widma. Nie śpiesząc się wracały do lasu. Więc to nie było złudzenie!

Gorączkowo, pośpiesznie nastawiłem podczerwony wideoskop. Ale diablęta te równie dobrze przepuszczały promienie podczerwone, jak i normalne świetlne. W okularze wideoskopu kontury były tylko bardziej zamazane. Wówczas włączyłem reflektory ultrafioletowe. I tym razem nic nie wyszło. Moje widma były prawdopodobnie wykonane z najlepszych gatunków szkła kwarcowego: promienie ultrafioletowe z łatwością przenikały przez nie…

Widma znikły.

Widocznie mózg mój pracował dość chaotycznie, kiedy bowiem spojrzałem na las i spiralne drzewa, nagle zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem, dlaczego widma są przezroczyste jak szkło. Zrozumiałem, dlaczego natężenie ich przezroczystości zmieniało się. One również przystosowały się! Organizm tych istot w procesie długiej ewolucji przystosował się do warunków bytu pod palącymi promieniami dwóch słońc, pod stale zmieniającym się promieniowaniem — podczerwonym, świetlnym, ultrafioletowym. Mnie, człowiekowi, było gorąco, ponieważ promienie ogrzewały moje ciało. Natomiast przezroczyste ciała widm nie nagrzewały się. Stopień przezroczystości był prawdopodobnie uzależniony od natężenia promieniowania i temperatury powietrza.

Odmienne warunki bytu wpłynęły na odmienną budowę organizmu. Tego należało się spodziewać. Byłem również przekonany, że czeka mnie tu coś niezwykłego…

Widma (przez pewien czas muszę je tak nazywać) powinny były ukazać się ponownie. Co do tego nie miałem wątpliwości. One nie bały się mnie, spokojnie zbliżały się do statku i równie spokojnie oddalały się do lasu. Wiedziałem, że widma przyjdą. Te lub inne — i długo przesiedziałem przed ekranem.