Od czasu do czasu zasypiałem, budziłem się, spoglądałem na ekran i znowu wpadałem w drzemkę. Tak minęło kilka dni. Zresztą na tej planecie nie było dnia i nocy w naszym pojęciu. Niekiedy na niebie świeciły obydwa Syriusze. Czasami pozostawał jedynie Mały Syriusz i wówczas można było obserwować jasne gwiazdy i blady Księżyc (nie miałem ochoty na wymyślanie innej nazwy dla satelity planety). Nocy, prawdziwej nocy nie było. Zapadał tylko zmrok.
Pewnego razu, po przebudzeniu się, na ekranie ujrzałem dwa widma. Wiadomo jest, że obudzony ze snu człowiek w pierwszej chwili reaguje na wszystko w tempie zwolnionym — toteż nie przejąłem się tym zbytnio. Widma nadeszły od strony lasu, bez pośpiechu zbliżyły się do statku — i oddaliły się. Wówczas rozbudziłem się na dobre…
Odtąd jednak widma przychodziły stosunkowo często. Niekiedy pojedynczo, czasami w grupach. Gdy zapadał mrok, zapalałem boczne reflektory. Widma nie obawiały się światła, po prostu nie zwracały na nie uwagi.
Trzeciego czy też czwartego dnia — dokładnie nie pamiętam — zaczął padać deszcz. Widma wdziały narzuty podobne do naszych płaszczy. Nie mógłbym powiedzieć, jakiego koloru były te płaszcze: ich barwa zmieniała się, czasami stawały się przezroczyste.
Pewnego razu włączyłem mikrofon. Widma rozmawiały — półgłosem, zupełnie spokojnie, powiedziałbym, z jakimś niepojętym posępnym spokojem, robiąc dłuższe przerwy między wyrazami…
W tym czasie wiele rozmyślałem. Nasuwał się problem: jaki jest stopień rozwoju tych istot, wyższy czy niższy?
Dziwiło mię, że nader obojętnie przyjmują fakt pojawienia się niebiańskiego statku. Przyjdą, popatrzą, zamienią kilka słów i znów odchodzą. Ciekawe, jakby zareagowano na przybycie obcego statku u nas na Ziemi? Ta zupełna obojętność nasuwała przypuszczenie, że rozwój umysłowy widm nie stoi na wysokim poziomie.
Z drugiej jednak strony zachowanie się ich wcale nie [przypominało zachowania się dzikusów. Statek przyleciał Iz nieba, lecz one nie obawiały się przybysza. Po prostu przyglądały mu się i odchodziły. W ten sposób ludzie oglądają strącony z góry kamień: gapią się i tyle. Przyszło mi na myśclass="underline" a jeśli wyprzedziły one ludzi pod względem rozwoju, i to znacznie?…
Jak już mówiłem, widma niedługo bawiły koło statku. Przychodziły i natychmiast odchodziły. Lecz pewnego razu pojawiło się dość dziwne widmo. Długo łaziło wokół statku, wdrapało się po trapie aż do zamkniętego luku, potem udało się do lasu, lecz szybko wróciło. Tak, wróciło. Rozpoznałem je po błękitnej narzutce. Położyło obok trapu jakieś owoce, okrągłe, podobne do naszych pomarańczy, samo zaś odeszło i usiadło w cieniu.
Nastąpił zmierzch. Mżył drobny deszcz. Inne widma odeszły, a to pozostało. Jego czerwone oczy świeciły się jak dwa węgielki. Zrobiło mi się go żal. Pomyślałem: co mi może zrobić? Przecież jest przezroczysty! Nie widzę przy nim broni, nie jest ode mnie silniejszy, czegóż więc mam się bać?!
Że nie ma broni… przezroczysty… Nonsens! Przyzwyczailiśmy przykładać do wszystkiego naszą ziemską miarkę. Widmo było silniejsze ode mnie. Nie domyślałem się tego. Otworzyłem luk i zszedłem na dół.
Widmo nie poruszyło się.
Nieruchome czerwone oczy {znowu przypomniał mi się mózg elektronowy) uważnie mnie śledziły. Teraz o zmierzchu widmo było mniej przezroczyste. Zszedłem z trapu zbliżyłem się do niego na odległość około pięciu kroków, zobaczyłem jego twarz. Oczywiście, nie widziałem jej tak, jak ogólnie przyjęło się rozumieć sens tego słowa, ponieważ światło przechodziło przez całe widmo. Mimo to przyjrzałem mu się lepiej, o wiele lepiej aniżeli wówczas, gdy mnie niepokoił i dręczył wygląd tych dziwnych istot.
Twarz widma była podobna do twarzy człowieka — tylko bardziej wydłużona, bez zmarszczek, z gładkimi muszlami uszu, blaszkowatymi łukami równych połączonych z sobą zębów i długimi na wpół przezroczystymi włosami. Nie to jednak było najważniejsze. Zaskoczyło mnie co innego. Widmo uśmiechało się! Ale jak?! Był to uśmiech doprawdy dziwny, fantastyczny. Widmo uśmiechało się, jak uśmiecha się Gioconda na obrazie Leonarda da Vinci: niezrozumiale, zagadkowo, do czegoś, co było głęboko ukryte przede mną…
Jak każdy astronauta nieraz ryzykowałem życiem. Lecz przyznam się szczerze, że rzeczywiste męstwo, którego nie muszę się wstydzić, wykazałem w życiu raz jeden, wówczas, kiedy zostałem z widmem sam na sam. Zostałem, jakkolwiek ten dziwny uśmiech (lub niesamowity — jak kto woli) skłaniał mnie do cofnięcia się z powrotem do trapu, na statek.
Niemniej jednak właśnie w owej chwili — patrzyliśmy jeden drugiemu w oczy — zrozumiałem (są takie chwile, że człowiek nagle przejrzy), iż istoty te pod względem rozwoju nie stoją na niższym ani na wyższym poziomie niż człowiek. Po prostu są inne. Ale to zupełnie inne. Nie można ich porównywać z człowiekiem, tak jak nie można porównywać… no, powiedzmy… delfina z orłem.
Otóż to, przyzwyczailiśmy się — głupie przyzwyczajenie — wszystko mierzyć własną miarą. Wyobrażamy sobie mieszkańców innych planet albo jako naszą przeszłość, albo jako naszą przyszłość! Tam gdzie są inne warunki życia, wszystko dzieje się inaczej…
Widmo utkwiło we mnie czerwone węgielki swych oczu i uśmiechało się. Zacząłem mówić. Nie pamiętam nawet, o czym mówiłem. Zdawało mi się, że sam dźwięk głosu wnosi jakieś uspokojenie, że usuwa niebezpieczeństwo kolizji. Mówiłem — nigdy w życiu tak wiele nie mówiłem. Doprawdy widmo (wciąż nazywam je tym mianem) mogło z tego wysnuć, że ludzie są najbardziej gadatliwymi stworzeniami w świecie… Jednakże widmo milczało, a z jego ust nie schodził zagadkowy uśmiech Giocondy.
Mówiłem długo, niezwykle długo. Wreszcie zabrakło mi słów, poczułem, że dalej nie dam rady. Cisza, jaka potem zaległa, nie była przyjemna, nakazywała mieć się na baczności.
Wówczas przyniosłem krystałofon i włączyłem taśmę z zapisanymi głosami tych istot. Moje widmo wcale się nie zdziwiło ani nie wykazało chęci obejrzenia krystalofonu.
Muszę zaznaczyć, że mowa tych istot była dość osobliwa. Jak to wyjaśnić… Przypominała urywki zwrotów muzycznych. Nasze słowa składają się z oddzielnych dźwięków i to się wyraźnie wyczuwa. Pomiędzy dźwiękami wyróżniamy jak gdyby szczeliny, a między wyrazami — po prostu luki… Tylko niekiedy dźwięki łączą się tak, że odbieramy je ze szczególną przyjemnością i wówczas uważamy takie słowo za piękne, muzykalne. Proszę na przykład porównać słowo „dzwon” i słowo „popielniczka”. Słowo „dzwon” nie tylko oznacza jakieś określone zjawisko, ono w jakimś stopniu zawiera w sobie coś dźwięcznego. A „popielniczka” — to tylko popielniczka… Otóż mowa widm brzmiała niezwykle melodyjnie. Trudno było określić, gdzie się kończy jeden dźwięk, a gdzie zaczyna drugi. Dźwięki płynnie zespalały się z sobą, a ich uszeregowanie było przyjemne, harmonijne.
Jak już powiedziałem, widmo ani trochę się nie zdziwiło, słysząc zapisane przez krystałofon głosy. Przyszło mi wówczas na myśl, aby włączyć muzykę. Prawdopodobnie dlatego, że mowa widm brzmiała jak muzyka. Nastawiłem pierwszy lepszy kryształ — jak się okazało — był to trzeci Kwartet Czajkowskiego.
Widmo ani się poruszyło. Uśmiechając się zagadkowo, słuchało muzyki. Po kilku minutach wyłączyłem krystałofon. I wówczas… W pierwszej chwili sądziłem, że przez omyłkę pozostawiłem włączony aparat. Lecz nie był to krystałofon. Moje widmo powtórzyło dokładnie, co usłyszało! Powtórzyło odtwarzając wszystko w najdrobniejszych szczegółach, bez najmniejszego błędu, bez jakiegokolwiek uchybienia…