Выбрать главу

Jak wiadomo, trzeci Kwartet to utwór smutny, poświęcony jest pamięci przyjaciela Czajkowskiego, skrzypka Louby. Tymczasem widmo uśmiechało się… Ono jakoś inaczej reagowało na muzykę lub możliwe po prostu powtórzyło ją mechanicznie, jak krystałofon.

Tymczasem (deszcz przestał padać) ukazały się inne wid ma. Zmusiłem siebie do pozostania na miejscu, jakkolwiek diabelnie chciało mi się wrócić na statek. Zresztą widma zachowywały się zupełnie spokojnie. Spoglądały na statek, na mnie, zamieniały z sobą kilka słów i nie śpiesząc się odchodziły.

Stopniowo przyzwyczaiłem się do ich obecności. Pomyślałem sobie: moje widmo (prawda, że to brzmi dość zabawnie — moje widma?) z taką łatwością powtórzyło utwór muzyczny słyszany zaledwie jeden raz, a więc z tego można wnioskować, że pamięć jego jest niezwykle rozwinięta. Postanowiłem w jego obecności wymieniać przedmioty. Mając taką pamięć, posiada zapewne dużą zdolność rozumowania i powinno pojąć, o czym chcę z nim mówić.

Proszę sobie wyobrazić ten komiczny obrazek: pokazuję mu znaczenie słów, chodzę, biegam, kładę się — nazywam (bez składu i ładu) przedmioty… On zaś siedzi nieruchomo i uśmiecha się…

Zapewne trwało to długo. Wiatr rozpędził chmury. Powietrze gwałtownie się rozgrzało i odczuwałem już zawroty głowy. Wydało mi się nagle, że wszystko jest snem i niczym więcej. Wystarczy otworzyć oczy — i nic nie zostanie…

Naraz widmo podniosło się. Teraz w promieniach Wielkiego Syriusza stało się prawie niewidzialne. Po prostu mglisty obłoczek o niewyraźnych, zatartych konturach. Pustka. I z tej pustki rozległ się spokojny głos:

— Przyjdę…

Odeszło.

Odeszło, a ja długo stałem na miejscu i patrzyłem w ślad za nim. Potem powlokłem się w kierunku trapu. Czułem zmęczenie. Diabelnie bolała mnie głowa. Nie miałem ochoty myśleć. Zobojętniałem na wszystko. Włączyłem aparat elektrosnu i na sześć godzin zapadłem w prawdziwy, głęboki sen — po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Aparat, oczywiście, wykonał polecenie i obudził mnie dokładnie o wyznaczonej godzinie. Wstałem głodny, ale wypoczęty. Muszę powiedzieć właśnie, że wchodząc na statek zabrałem przyniesione przez widmo owoce. Kształtem i wielkością przypominały pomarańcze, były jednak na wpół przezroczyste, jak gdyby wykonane z żółtego kryształu. Pachniały przyjemnie, przypominały nieco ostry zapach goździków. Próbkę owoców poddałem analizie. Okazały się jadalne. Po solidnym ziemskim śniadaniu (może był to obiad albo kolacja) zjadłem je. Nie wystarczy powiedzieć, że były smaczne. Miały w sobie i soczystość gruszy, i cierpkość brzoskwini, i przesubtelny bukiet wspaniale przygotowanego kremu, i chłód lodów, i coś jeszcze nieuchwytnego, lecz bardzo przyjemnego…

Wtem przyszło mi na myśl, że owoce te są wyhodowane sztucznie, i wtedy przypomniałem sobie o widmie. Odpowiedziało mi wówczas w ziemskim języku. Zrozumiało mnie. Wystarczyło mu na to zaledwie kilka godzin. Z mego punktu widzenia był to po prostu cud. A z jego? Przypuśćmy, że człowiek współczesny spotkał dzikusa władającego trzema dziesiątkami słów. Czyż wiele straciłby czasu, by te trzydzieści słów zrozumieć i zapamiętać, zwłaszcza jeżeli dzikus usiłował wytłumaczyć ich znaczenie… W porównaniu z widmem byłem prawdopodobnie takim właśnie dzikusem. Ono bez trudności zrozumiało mój nieskomplikowany język (z jego punktu widzenia) i odpowiedziało mi w tym języku…

W tym miejscu hipoteza rozsypała się jak domek z kart. I Nie ulega wątpliwości, że na niektórych planetach rozumne 1 istoty osiągnęły wyższy poziom rozwoju niż człowiek. W takim razie musiało to znaleźć swój wyraz w sposobie ich życia. Zwłaszcza w postępie technicznym. Tymczasem mieszkańcy tej planety nie mieli rozwiniętej techniki. Nie było lotnictwa. Nie było łączności radiowej. Bardzo czułe mikrofony „Szperacza” nie wyłowiły żadnych odgłosów działania przemysłu. Co najmniej w promieniu piętnastu kilometrów nie pracowały silniki, nie jeździły samochody, nie pędziły pociągi. Zatem brakło tu wielu innych urządzeń, ponieważ poszczególne gałęzie rozwoju technicznego są nierozdzielnie z sobą związane i wzajemnie na siebie oddziaływają. Nie ma lotnictwa, nie ma więc silników spalinowych, nie wydobywa się zatem ropy naftowej, znaczy, że nie istnieje tu chemia… Nie ma łączności radiowej — nie ma więc przemysłu elektrycznego, bezsprzecznie nie ma elektroniki i automatyki, nie wykorzystuje się energii atomowej…

Paleontolog, mając jedną kość, konstruuje wygląd dawno wymarłych zwierząt, podobnie inżynier, mając do czynienia z jednym faktem z dziedziny techniki, może wysnuć stosunkowo trafne wnioski dotyczące ogólnego stanu rozwoju technicznego. Doszedłem do wniosku, że poziom rozwoju jest tutaj nie wyższy aniżeli u nas w XVIII wieku, a raczej przyjąć należałoby, że niższy. Lecz hipoteza ta po zastanowieniu nie wytrzymywała krytyki. Nikt z ludzi, zaopatrzony w najbardziej doskonałe mózgi elektronowe, nie potrafiłby w tak krótkim czasie zorientować się w obcej mowie. W tym celu — bezsprzecznie — należało mieć bardzo rozwinięte komórki mózgowe.

Oczywiście po prostu rozwiązywałem zagadkę, której rozwiązać nie można było. Nie można było porównywać nieporównywalne. Co jest większe — metr kwadratowy czy sekunda? Bezsensowne pytanie. Mieszkańcy tej planety byli inni. Już wcześniej przyszło mi to na myśl. Lecz co innego teoretycznie założyć jakieś twierdzenie, a co innego — wyciągnąć wszystkie wynikające stąd konsekwencje. Teoretycznie brałem pod uwagę, że tu jest świat obcy, świat ze swoimi zupełnie innymi niż ziemskie prawami. I mimo to męczyła mnie po prostu ludzka, natrętna myśclass="underline" wyżej czy niżej od nas stoją pod względem rozwoju mieszkańcy tej planety?

Przypomniałem sobie, że widmo — moje widmo! — obiecało przyjść. Wszedłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem teleekran…

Oczywiście siedziało na poprzednim miejscu.

Zapadł zmierzch. Syriusz Wielki schował się za horyzontem. Drzewa wyprostowały się, liście przybrały barwę sino — zieloną. Widmo siedziało opatulone w błękitny płaszcz. Czerwone oczy świeciły jak węgielki. Patrzało na luk.

Szybko zbiegłem na dół. Przy trapie leżały owoce — szare o kształcie dysku.

Tak się odbyło drugie spotkanie. Tym razem rozmowę zagaiło widmo.

W tym miejscu powinienem wyjaśnić niektóre rzeczy. Przypomina pan sobie, że widmo (muszę jeszcze wciąż je tak nazywać) jak najdokładniej powtórzyło trzeci Kwartet Czajkowskiego. Ludzki głos nie jest w stanie odtworzyć gry czterech instrumentów jednocześnie. Lecz nie o to chodzi. Chciałem jedynie podkreślić, że widmo powtórzyło wszystko, zachowując najbardziej subtelne odcienie, nawet lekki szmer kryształu przed rozpoczęciem gry. I oto ta właściwość ujawniła się także w mowie. Widmo mówiło moimi słowami, to znaczy używało słów, którymi dotychczas operowałem, w tym samym znaczeniu, jakie miałem na uwadze. I co najdziwniejsze, ono mówiło moim głosem. To nieprzyjemne uczucie, gdy się słyszy własny głos w cudzych ustach.

Podszedłem więc do niego i ono zapytało:

— Skąd…

Zacząłem mu tłumaczyć (zgodzi się chyba pan, że to nie było wcale łatwe), lecz widmo przerwało mi:

— Wiele mówisz… Mało pokazujesz…

I uśmiechnęło się.

W ogóle często się uśmiechało. Z dwóch hipotez, o których mówiłem przedtem, widmo wybrało zapewne pierwszą. Kto wie, czy nie uważało mnie za dzikusa.

Nie zrozumiałem, co ma na myśli wypowiadając słowo „pokazujesz”. Statki, jak wiadomo, wyposażone są w stereoprojektory. Projektor taki był również na „Szperaczu”. Nie używałem go od dawna. Nie miałem ochoty. Widmo jednak prosiło, bym pokazał…