Tymczasem widzący śpiewali. Starałem się zachować jak najciszej. Ostatecznie znalazłem się tu jako nieproszony gość… Ostrożnie omijając drzewa zbliżyłem się do widzących. W którymś miejscu musiałem przedzierać się przez dość gęste zarośla — w ich szerokich liściach znaczyły się jaskrawe liliowe smugi. Po przejściu trzydziestu kroków zobaczyłem inne krzewy — wyższe, silnie pachnące miętą, o niebieskawych liściach. Znalazłem się na rozległej polanie — i zobaczyłem tego, który śpiewał. Tak, proszę mi wierzyć. Na polanie przebywał jeden — tylko jeden — widzący. Siedział na kamieniu w odległości piętnastu metrów ode mnie, zawinięty we fluoryzujący jasnoczerwonym światłem płaszcz. W pierwszej chwili nie uwierzyłem, że widzący był sam, i wpatrywałem się w ciemności szukając innych…
Wciąż ten sam błąd! Na tym obcym świecie należało raz na zawsze wyrzec się ziemskich pojęć i skali. Na Ziemi musiał być chór i orkiestra, wspaniały chór i taka orkiestra; tutaj, widocznie, potrafił to każdy.
O czym śpiewał widzący? Nie wiem. Pieśń jego stawała się coraz smutniejsza, więcej niż smutna — brzmiała w niej jakaś beznadziejna rozpacz. Rozpacz już spowszedniała.
Długo wsłuchiwałem się bojąc się ruszyć. Wiatr cicho szeleścił w świecących się liściach, obca zaś pieśń unosiła się ku obcemu niebu…
Widzący siedział bez ruchu. Wyglądał jak posąg. Spostrzegłem po chwili, że lekko kołysze się w takt pieśni. Najdziwniejsze było jednak to, że widzący również świecił! Podmuch wiatru rozwarł płaszcz i zauważyłem, że jego ciało też świeci migotliwym pomarańczowym światłem.
Gdzieś w oddali rozległ się krzyk, podobny do stłumionego jęku. Lecz widzący śpiewał dalej swoją smętną pieśń. Zrobiło mi się ciężko na duszy, poszedłem z powrotem, tam gdzie stał mój statek.
Wracając na statek wciąż słyszałem tę pieśń. Rozmyślałem, jak bardzo widzący są osamotnieni, i mimo woli skierowałem swe myśli ku nadciągającej katastrofie. Jakkolwiek to dziwne, ale właśnie wśród fluoryzujących drzew zrodziło się we mnie przypuszczenie, które bardzo szybko zamieniło się w niezachwiane przekonanie. Wchodząc po trapie wiedziałem już, jakie niebezpieczeństwo zagraża widzącym. Wiedziałem, dlaczego widzący domyślają się, że katastrofa jest nieunikniona. Właściwie nie tyle domyślają się, ile wyczuwają, podobnie jak nasze zwierzęta wyczuwają zbliżanie się trzęsienia ziemi czy powodzi. U zwierząt na Ziemi wykształcił się instynkt samozachowawczy. Tutaj zachodziły kataklizmy nieporównanie większe i związane ze zmianą orbity Planety. Istoty zamieszkujące Planetę posiadały ukształtowany w ciągu tysiącleci instynkt, który uprzedzał je o grożących klęskach…
Ustaliłem, że przyczyną wszystkiego była zmiana orbity. W dwoistnym systemie gwiezdnym orbita planety przebiegała po zagmatwanej krzywej przestrzennej. W systemie Syriusza sytuację komplikowało to, że poza gwiazdami były jeszcze dwie duże planety, wskutek czego trzecia planeta doświadczała na sobie jednoczesnego przyciągania aż czterech ciał niebieskich.
Proszę sobie wyobrazić lot owada dookoła lampy. Owad wierci się, kręci, fruwa, lecz wciąż znajduje się w pobliżu lampy. Przy zastosowaniu średniej można sobie wyobrazić tor jego lotu jako koło albo elipsę. Otóż podobnie rzecz się miała z Planetą. Poruszała się ona po zbyt zawiłej orbicie, nie oddalając się jednak od swoich dwóch słońc. Po ostatniej katastrofie upłynęły dziesiątki, a może setki tysięcy lat, aż w pewnym momencie przyciąganie wszystkich czterech ciał tak się ułożyło, że Planeta została przesunięta na inną orbitę. Niby owad fruwający dookoła lampy odleciała ona nagle wstecz, w ciemności, mrok i zimno. Zresztą analogii tej nie należy rozumieć dosłownie. Planeta bynajmniej nie „odleciała”. Po prostu orbita jej miała tym razem kształt bardziej wydłużony. Nasza Ziemia obiega swoją orbitę w ciągu roku, natomiast Planeta Widzących Istotę Rzeczy — w ciągu lat stu trzydziestu. Otóż ta właśnie zmiana orbity spowodowała, że w ciągu około czterdziestu lat z tych stu trzydziestu na Planecie miał panować klimat surowy, taki mniej więcej jak u nas na Antarktydzie… Określiłem to później, po trzech, czterech godzinach, gdy obserwacje zostały opracowane przez mózg elektronowy.
…Na niebie jasno świecił Syriusz Wielki. To, czego świadkiem byłem w nocy — las fluoryzujący, śpiew widzących — wydało mi się teraz jakimś fantastycznym snem. Postanowiłem wykorzystać mózg elektronowy. Wszystko zależało od tego, kiedy rozpocznie się ochładzanie. Wiedziałem, jak należysz tym walczyć. Rozumiałem jednak, że sam temu nie sprostam. Nie było nad czym się zastanawiać, trzeba było działać. Lecz cóż mógł zrobić jeden człowiek?
Czekałem na odpowiedź mózgu elektronowego. Jedna tylko liczba, lecz od niej zależało wiele. Jeżeli mózg oświadczy: „dwadzieścia lat”, wówczas zdążą przybyć tu ludzie. Ale jeżeli powie: „dwa lata”, wówczas… Właśnie, co wówczas? Czyż może jeden człowiek powstrzymać katastrofę kosmiczną? Drżałem jak w gorączce — z niecierpliwości i mówiąc szczerze, ze strachu. Nie chodziło mi o siebie. Nic mi nie groziło. Lecz na myśl o tym, że świat widzących ma ulec zagładzie, wpadłem w panikę.
Na szczęście panika ta nie trwała długo. Zrozumiałem bowiem, że zasugerowałem się niesłusznym ustawieniem zagadnienia. Oczywiście jeden człowiek w tych warunkach nic nie zdziała i sam nie potrafi powstrzymać zbliżającej się katastrofy, lecz ze mną była wiedza całej ludzkości. Nieważne, że pamięć moja zachowała jedynie niedużą część tej wiedzy. Jest utrwalona w książkach, na taśmach magnetofonowych, na błonach mikrofilmów. Potrafiłem wyciągać potrzebne wiadomości.
Mózg elektronowy wciąż jeszcze opracowywał obserwacje. Tymczasem, licząc na najgorsze, usiłowałem uświadomić sobie, jakie konkretne zadania będę musiał rozwiązywać.
Zresztą powinienem przede wszystkim wyjaśnić, w jaki sposób można w ogóle walczyć z ochłodzeniem.
Słyszeliście zapewne o tak zwanej reakcji krzemowej. Gdy w jednym punkcie powstaje łańcuchowa reakcja jądrowa, to rozprzestrzenia się ona wszędzie, gdzie występuje krzem. Wystarczy zapalić niewielki — jak groszek — kawałek gleby, by ogień powoli, lecz niepowstrzymanie rozprzestrzeniał się w głąb Ziemi i po jej powierzchni. Pożar krzemowy strawi skorupą ziemską, przejdzie przez pustynie, góry, po dnie morskim, nie zatrzyma go nic… Obejdzie cały świat i wróci do tego, kto go zapalił. Niegdyś posłużył on jako jeden z atutów do przeprowadzenia powszechnego rozbrojenia. Być może, nie wiecie o tym, że reakcja krzemowa była jednak praktycznie stosowana. I nie jeden raz. Odbywało się to w Kosmosie i dlatego poza specjalistami mało kto o tym wie. Po raz pierwszy profesor Jurygin wywołał reakcję krzemową na niewielkiej asteroidzie Junona. Asteroida miała około stu dziewięćdziesięciu kilometrów — spaliła się w ciągu jedenastu miesięcy. W kilka lat później Serro i Frantini powtórzyli doświadczenie na Hiperionie — jednym z satelitów Saturna. Doświadczenie niezupełnie się udało, ponieważ w obliczeniach dopuszczono się jakiegoś błędu. Wkrótce potem Syzrancew i Wadecki zaproponowali wykorzystać reakcję krzemową w celu zmiany klimatu na jedynej planecie w systemie gwiazdy Ypsylon Eridana. Klimat na tej planecie był surowy, podobny do tego, jaki panuje u nas w Islandii. Planeta miała swego satelitę; Syzrancew z Wadeckim obliczyli, że jeżeli zapalić znajdujący się na tym satelicie krzem, wystarczy go na tysiąc pięćset lat.
W ten sposób można podjąć walkę z zimnem i tutaj. Oczywiście — nie byłoby to takie proste: powstałyby pasy klimatyczne, pory roku z gorącym latem w okresie, kiedy świeciłyby oba Syriusze i płonący satelita…