Przy wywoływaniu reakcji krzemowej najbardziej skomplikowaną sprawą jest przeprowadzenie rozpoznania geologicznego. Krzem na satelitach jest z zasady rozłożony nierównomiernie, szczególnie na dużych głębokościach. Należy przeprowadzić niezmiernie kłopotliwe badania, ażeby ustalić ilość i miejsca zapłonów. Pomyłka może spowodować poważne konsekwencje: ogień może wygasnąć lub zbyt mocno się rozpalić. Te właśnie badania geologiczne stanowiły w moich warunkach przeszkody niemal nie do pokonania. Co może zrobić jeden człowiek bez odpowiednich przyrządów naukowych?
Zresztą, jak już nadmieniłem, to nie jest właściwe podejście do sprawy. W takich przypadkach trzeba brać pod uwagę nie to, czego nie ma, lecz to, co jest. A przecież coś niecoś można by znaleźć na miejscu! Rozmyślając nad tym zbliżyłem się do luku. Orzeźwiający wiatr pędził nad lasem puszyste obłoki. Biała kula, nadal wisiała nad polaną, kołysząc się z lekka od podmuchów wiatru. Niekiedy w prześwitach chmur na krótko ukazywał się Wielki Syriusz, a wówczas drzewa przybierały kolor czerwony, kurczyły się i zdawało się, że się chcą ukryć w ziemi. Potem, gdy chmury znów gęstniały, spiralne pnie wyrastały do góry, długie zaś liście przybierały odcień niebieskozielony.
Świat ten żył własnym życiem i nic go nie obchodziły ani moja osoba, ani moje rozmyślania. Wydało mi się nagle, że ta zadziwiająca Planeta z jej fantastyczną grą kolorów jest wieczna i niezachwiana. Zbliżający się kataklizm — to wymysł mózgu elektronowego, który w złośliwej uciesze obliczał czas, jaki pozostał temu światu. Drzewa — mieniące się barwami — cudowne drzewa będą stały tu zawsze. I nagle pożałowałem, że wracając nocą przez świecący las, zatopiony w myślach o katastrofie, nie wpadłem na to, by zerwać gałązkę…
Po dziesięciu minutach byłem już w kabinie nawigacyjnej. Mózg elektronowy zakończył właśnie obliczenia i swym skrzypiącym głosem powtarzał monotonnie:
— Dwadzieścia pięć lat… Dwadzieścia pięć lat…
A więc gwałtowne ochłodzenie nastąpi dopiero po dwudziestu pięciu latach! Gdybym powiedział, że spadł mi kamień z serca — nie byłoby to wystarczające. To spadła cała Planeta…
Tego dnia — po raz pierwszy od wielu miesięcy — spożywałem śniadanie przy dźwiękach muzyki. Myślałem o ludziach i gwiazdach. Wcześniej czy później czeka ludzi praca nad przebudową wszechświata. Już dawno stworzyliśmy atmosferę na Marsie, przygotowywaliśmy się do rozpalenia sztucznego słońca nad Neptunem. Były to zaledwie pierwsze kroki. Nadszedł czas nie tylko odkryć, lecz i przebudowywania. Już nie jako odkrywcy i nie turyści powinni wyruszać ludzie w Kosmos, lecz jako budowniczowie.
Odkryto już osiemdziesiąt dziewięć planet, ta była dziewięćdziesiąta. Każda z tych planet musi być przekształcona. Kiedyś zdołamy kierować reakcjami wewnątrz gwiazd, zmieniać orbity planet. Niemniej jednak już dziś możemy wiele dokazać. Tu, nad dziewięćdziesiątą planetą, zagorzeje maleńka gwiazda. Warto, nawet gdyby życie jej było krótkie, gdyby pożar krzemowy wygasł po kilku stuleciach. Przez ten czas ludzie wynajdą coś innego.
…Z krystalofonu płynęły dźwięki rapsodii Liszta, lecz zapomniałem o muzyce. Dziewięćdziesiąta planeta nie należała do ludzi. Tu problem był bardziej skomplikowany aniżeli badania geologiczne na satelicie. Na tej planecie mieszkali Widzący Istotę Rzeczy. Uratować ich przed ochłodzeniem — nie jest stosunkowo rzeczą trudną. Ale potem trzeba będzie ratować widzących od siebie samych. Zwrócić to, co niegdyś dało im prawo nazywać się dumnie Widzącymi Istotę Rzeczy. Ale jak oni potraktują naszą interwencję? Na to pytanie nie potrafiłby nawet odpowiedzieć mózg elektronowy.
Widzący nie znali nas. Mój naiwny pomysł ze stereofilmem był z góry skazany na niepowodzenie. Film ukazał w zasadzie historię ostatnich pięciu wieków. Dla ludzi był to olbrzymi kawał czasu. Cóż jednak znaczyło pięć wieków dla Widzących Istotę Rzeczy? Przeciętna wieku widzących przekraczała czterysta lat, wielu z nich żyło po pięćset — sześćset lat. Czyż w tym stanie rzeczy mógł Promień ustosunkować się do stereofilmu jako historii? Kto wie, może zarówno inkwizytorzy, którzy spalili Giordano Bruno, jak i my nie byliśmy dlań współcześni…
Nie, stereofilmy nie były w stanie wszystkiego wyjaśnić. Trudno też było zawczasu wyobrazić sobie, jakie wnioski wysnuje Promień z każdej mojej wypowiedzi.
Odrzucając jedną po drugiej najprzeróżniejsze wersje, zatrzymałem się w końcu na jednej, która w pierwszej chwili wydała mi się bardzo ryzykowna. Potem jednak pomyślałem, że jest ona zgodna z prawami natury, co więcej, była konieczna. Pomysł zawierał w sobie nadto techniczną perełkę, która mi zaimponowała. Było w nim coś wzniosłego. Do tej pory lawirowałem, nie mówiłem Promieniowi wszystkiego i wcale nie dlatego, że się wstydziłem ciemnych plam w historii ludzkości. Nie. Im dalej posunęliśmy się w ciągu krótkiego czasu, tym wspanialsza była nasza droga. Obawiałem się jednak — i nie bez powodu — że widzący i tak mnie nie zrozumie.
Mówiłem już, że widzący posiadali pamięć absolutną. Nie wątpiłem, że to, czego dowie się ode mnie, Promień w całości przekaże widzącym. Lecz mózg widzących posiadał jeszcze jedną właściwość: ich spostrzegawczość była o wiele szybsza aniżeli u ludzi. Na to właśnie liczyłem. Promień mógł wyciągać prawidłowe wnioski o ludziach pod warunkiem, jeżeli będzie wiedział o nich bardzo dużo. Postanowiłem zapoznać go z naszą literaturą.
Książki to dusza ludzkości, jej zwierciadło i sumienie. Ułatwiający czytanie specjalny aparat mózgu elektronowego mógł w bardzo szybkim tempie zapoznać Promienia z setkami zapisanych na mikrofilmie tomów. W ciągu kilku dni Promień wiedziałby o ludziach niemal wszystko…
Teoretycznie pomysłowi memu nie można było nic zarzucić. Promień na tyle już znał nasz język, że jeżeli nie piękno, to przynajmniej treść napisanego mógł pojąć. Wielka ilość ksiąg — przy odpowiednim doborze — prawie wykluczała możliwość wyciągania błędnych wniosków. Pomyślałem nawet, że Promień potrafi sam zmieniać sobie szybkość czytania: z łatwością nauczę go, jak należy regulować aparat.
Szczegóły techniczne… Przez jakiś czas znajdowałem się pod ich urokiem. Świetne, z technicznego punktu widzenia, rozwiązanie spowodowało, że zapomniałem o najistotniejszym. Kiedy jednak wziąłem do ręki kartotekę mikrofilmów, to najistotniejsze usunęło w cień wszystko pozostałe. „Tytus Andronicus” Szekspira — czternaście zabójstw, trzydzieści cztery trupy, trzy odrąbane ręce, jeden ucięty język… Zapewne w tym jednym utworze nagromadziło się więcej okropności i mąk aniżeli w całej nowej historii Widzących Istotę Rzeczy… Hm, treścią wielu książek były — tak długo towarzyszące historii ludzkości — wojny, ucisk, okrucieństwo, zacofanie… Czy oddać to pod sąd widzącego? Czy zrozumie, że dla nas wszystko to stanowi odległą przeszłość? Przecież dla niego dwieście — trzysta lat to stosunkowo krótki okres czasu. Podać mu to czy nie?
Być może, nie zdecydowałbym się odpowiedzieć na to pytanie, ale oto wśród innych dzieł literackich znalazłem w kartotece książkę „Jak hartowała się stal”. W tym utworze było więcej cierpienia niż w innych dziełach. Jednakże wbrew wszystkiemu tryumfowała dobroć, szlachetność, czystość. I pomyślałem nagle: „Niech diabli porwą widzących, jeżeli nie zrozumieją piękna i wielkości ludzi!” Jest nonsensem upiększać i przedstawiać historię w różowych kolorach. Niech Promień dowie się, jak było naprawdę. Przecież książki nie tylko opisują zło, one je również piętnują. Co prawda tylko półtora wieku dzieli nas od chwili, gdy zło jeszcze panowało na Ziemi, co prawda nie wszystko zło jeszcze zostało wytrzebione, jednakże od okresu Wielkiej Rewolucji przebyliśmy drogę, której nie sposób nie docenić.