Zacząłem segregować mikrofilmy. Nie chciałem wybierać książek, które przedstawiałyby ludzkość w lepszym świetle, niż było w rzeczywistości. Oto Faust, który wiele wycierpiał, „wiele błądził, czynił zło. Jednakże w końcu mógł powiedzieć:
Stary Faust pracował nad osuszaniem błot, budował tamy, na pewno nie czekałby ze złożonymi rękami na przyjście katastrofy, bez względu na jej rozmiary. I w każdym z nas jest zapewne coś z Fausta.
Widzący mógłby mi powiedzieć: „Wy, ludzie, chcecie uczynić nam dobro? Ale dlaczego mielibyśmy wam wierzyć? Kim jesteście? Zaledwie sto lat temu zniszczyliście dwa miasta przy użyciu wymyślonej przez was broni. Dopiero kilkadziesiąt lat temu najlepsze swoje siły zużyliście na doskonalenie tej broni. Prawda, nie wszyscy ludzie byli tacy. Ale my osądzamy całą ludzkość. Każdy z was jest odpowiedzialny za to, co się dzieje na planecie”. Wówczas mógłbym odpowiedzieć: „Doświadczaliśmy ciężkich prób. Właśnie dlatego nie cofniemy się. Reakcja krzemowa również stanowiła broń — obecnie daje ona światło, ciepło, życie. Dobre w człowieku narodziło się nie od wczoraj, ono powstało razem z nim. To dobre było spętane, związane. Teraz uwolniło się — na zawsze, bezpowrotnie. I chyba jest w tym jakaś prawidłowość, że właśnie my, którzy doznaliśmy tylu nieszczęść, otrzymaliśmy niełatwe prawo niesienia pomocy innym?”
Każdy z nas oczywiście jest w pewnym stopniu odpowiedzialny za to, co się dzieje na Planecie. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno nasz świat ograniczał się do Ziemi. Mówiliśmy różnymi językami, różnie myśleliśmy i żyli. Dopiero dzisiaj czujemy się jak jedna wielka rodzina. Pojęliśmy, że dla innych rozumnych istot stanowimy coś jednolitego — ludzkość, ludzi. Przy spotkaniu z obcymi istotami rozumnymi każdy z nas odpowiada za całą ludzkość. Za jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
…Tego dnia Promień zjawił się późno. Z rana przyszli dwaj widzący i w milczeniu weszli na statek. Byli to jacyś bardzo ciekawi widzący — zajrzeli nawet do kabiny nawigacyjnej, gdzie przystanęli przez czas dłuższy przed teleekranem. Próbowałem wszcząć rozmowę. Nie odpowiedzieli i niepostrzeżenie znikli, jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu.
Wiatr dął coraz silniej. Nad wierzchołkami drzew pędziły chmury. Rozległ się grzmot i na spieczoną glebę upadły pierwsze ciężkie krople deszczu. Promień przyszedł w błyszczącym od wody płaszczu. Nawiasem mówiąc przyjrzałem się już tym płaszczom. Były wykonane z szerokich liści jakiejś rośliny, szwy zaś były posklejane klejem roślinnym… Wbrew moim obawom, Promień od razu zrozumiał, co mu proponuję. Pokazałem mu, jak należy regulować aparat, i spytałem, jak długo będzie słuchał. Odpowiedział:
— Jeden dzień… lub więcej…
Doba na Planecie była mniej więcej równa trzem dobom ziemskim. Przewidywałem, że widzący są wytrwali, lecz muszę przyznać, tego się po nim nie spodziewałem.
Promień usiadł na krześle przed mózgiem elektronowym, do którego był dołączony aparat służący do czytania, ja nacisnąłem guzik i… I nic nie zaszło. Oczywiście z mego punktu widzenia. Częstotliwość drgań dźwiękowych przy dużej szybkości aparatu czytającego osiągnęła taką wysokość, że dźwięk przekształcił się w ultradźwięki. Nic już nie słyszałem, gdy tymczasem widzący zwiększył jeszcze bardziej szybkość czytania…
Udałem się do kabiny nawigacyjnej. Pozostało mi teraz tylko czekanie.
Na ekranie, za plecami Szewcowa, otworzyły się drzwi. Do kabiny radiowej weszła kobieta. Podała Szewcowowi arkusz papieru, uśmiechnęła się i Łański spotkał jej wzrok.
— Poznaje pan? — spytał rzeźbiarza Tessiem.
— To jest…
— Tak. W tej chwili, jak już mówiłem, Szewcow leci z liczną załogą. Rada do Spraw Badawczych długo debatowała nad problemem Widzących Istotę Rzeczy. Postanowiono im przyjść z pomocą. Mniejsza z tym, że na razie nieproszoną. Decyzja Rady zostanie jutro opublikowana.
— Ale ta kobieta… ona…
— Tak. Czekała. Również podróżowała. A kiedy Szewcow powrócił na Ziemię… Dziwi pana to, że jest, jak dawniej, młoda?
Kobieta na ekranie kiwnęła na powitanie ręką i wyszła z kabiny.
— Stacja przestała już transmitować — powiedział Tessiem. — Teraz pozostajemy wyłącznie przy odbiorze.
— Wyobrażałem ją sobie inaczej — rzekł zamyślony Łański. — Właściwie jest taka sama. Taka… i nie taka. Twarz madonny rafaelowskiej, lecz oczy… oczy jak u diabełka.
Inżynier roześmiał się.
— I uwierzył pan w to, co mówił Szewcow: „…w słońcu pławiące się jezioro?” Nikt tak kiepsko nie zna kobiety, jak mężczyzna w niej zakochany.
— Kontrast zdumiewający — wciąż zamyślony powiedział Łański. — Rzeźba w takim wypadku jest bezsilna. Odtwarzać oczu nie potrafimy.
— Potraficie odtworzyć duszę — zaoponował Tessiem.
— Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan podkreślił, że Stacja zostaje tylko przy odbiorze?
Tessiem uśmiechnął się.
— Mam jeszcze gdzieś flaszkę rizlinga. Żałuję, że Szewcow nie będzie nas słyszał. Wzniesiemy toast za pomyślność kobiet.
— Sytuacja nie jest najlepsza — kontynuował Szewcow. — Przeszkody szybko narastają, tracimy wiele energii dla podtrzymania łączności. Cóż bym miał jeszcze do opowiedzenia?…
A więc czekałem w kabinie, widzący zaś siedział na dole przy mózgu elektronowym. Czas dłużył się okropnie — była to nie kończąca się potrójna doba. Kilkakrotnie schodziłem do kabiny ogólnej. Promień beznamiętnie wpatrywał się w maszynę. Jednakże w jego oczach kłębiły się snopy iskier. Ani razu dotychczas nie widziałem ich w tak znacznej ilości. Wyglądało to jak spienione, bulgocące morze, gdy pod białą pianą nie można dojrzeć błękitu fal. Oczy widzącego były pełne wirujących, drgających potoków iskier. Zrozumiałem, jak wielkie napięcie kryło się pod beznamiętnym półuśmiechem.
Burza dawno już ustała. Syriusz Wielki przesunął się do zenitu i zdawało się, utknął tam na stałe. Pracowałem w dziale motorowym, drzemałem, próbowałem czytać. Minęło ponad osiemdziesiąt godzin, gdy zauważyłem, że twarz widzącego straciła swój kamienny wyraz. Może się myliłem, nie wiem. Zdawało mi się jednak, że twarz widzącego wyrażała na przemian to smutek, to radość. Było to ledwie dostrzegalne, niby lekki cień — nic więcej.
Poszedłem na górę do kabiny nawigacyjnej i włączyłem aparat do wywoływania snu. Te trzy doby wiele mnie kosztowały. Ledwie trzymałem się na nogach. Po czterech godzinach aparat obudził mnie. W kabinie ogólnej nikogo nie było. Widzący poszedł. Mózg elektronowy nie działał.
I znowu leniwie popłynęły nie kończące się, męczące godziny wyczekiwania, pełne niepokoju i wątpliwości. Diabli wiedzą, jakie tylko okropności wypisywali powieściopisarze na temat przygód na niezbadanych planetach: burze piaskowe, eksplozje atomowe, meduzy elektryczne… A tutaj przyjaźnie świecił Syriusz Wielki, wiatr łagodnie kołysał fantastyczne drzewa, wszędzie panowała cisza, spokój. Lecz właśnie w tej ciszy oddałem pod sąd Widzących Istotę Rzeczy całą historię ludzkości i to niepokoiło mnie o wiele bardziej aniżeli jakakolwiek burza czy inwazja jaszczurów. Jakżebym chciał, aby na moim miejscu znalazł się jeden z tych, którzy z taką łatwością opisują spotkania z obcymi światami! Spotkali się, od razu zrozumieli się, pogawędzili i rozeszli się… Co za bzdura!