Czas płynął. Teraz oto jasno zrozumiałem mądrość starego przykazania, ostrzegającego przed ryzykownymi eksperymentami z mieszkańcami obcych planet. Widzący nie zjawiał się i zacząłem domyślać się, że jest to jego odpowiedź. Nadszedł wieczór. Syriusz Wielki ustąpił miejsca na niebie Syriuszowi Małemu. Potem i Mały schował się za horyzontem. Było to coś niby biała noc zwiastująca bliski wschód Syriusza Wielkiego.
Czekałem. Postanowiłem czekać jeszcze sześćdziesiąt godzin.
Minęło jeszcze siedemdziesiąt i powiedziałem sobie: „Jeszcze dziesięć”. Zupełnie mechanicznie — jak we śnie — przygotowywałem „Szperacza” do odlotu. Moje myśli natomiast… Tak, tego dnia, po goleniu, długo ścierałem pianę ze skroni. Piana nie schodziła. Była to siwizna.
Do upływu terminu — ostatecznego terminu — pozostawało kilka godzin. Siedziałem na stopniach trapu. Nad lasem podnosiła się rozpalona tarcza Syriusza Wielkiego. Płonął tak niesamowicie białoniebieskim ogniem, że pomyślałem: „Oto zaraz zgaśnie, przepali się…” Ale nie przepalał się. Piął się ku górze, cień zaś statku kurczył się coraz bardziej. W oślepiających promieniach Syriusza Wielkiego biała kula błyszczała jak małe słońce. Zwróciłem uwagę na ciekawe zjawisko: biała kula nie dawała cienia. Dotychczas nie wiem, jak to wytłumaczyć.
Robiło się gorąco. Podniosłem się i ostatni raz spojrzałem na drzewa. Potem odwróciłem się w stronę luku. I wtedy z tyłu rozległ się spokojny głos:
— Nie odchodź…
Przy trapie stał Promień.
Nie wiem, dlaczego nie zauważyłem go wcześniej. Może dlatego, że szedł on od strony Syriusza Wielkiego i bijące na wprost światło czyniło jego przezroczyste ciało niemal niewidocznym. Z trudem mogłem rozróżnić jedynie szwy jego narzutki. Szybko zszedłem na dół. Staliśmy w miejscu, gdzie się kończył krótki cień statku. Staliśmy obok siebie, twarz przy twarzy. Myślałem, że się zaraz rozstaniemy. „Szperacz” musi wrócić na Ziemię. Powinienem uprzedzić, opowiedzieć. Muszę wyjaśnić, jaka katastrofa zagraża Planecie.
Syriusz Wielki przesuwał się ku zenitowi. Nadchodził upał — duszący, palący. Czerwone oczy Widzącego Istotę Rzeczy patrzyły wprost na mnie. A potem…
Stali w miejscu, gdzie kończył się krótki cień statku. Czarna, nagrzana przez oba słońca gleba emanowała rozpalone strugi powietrza. W tych załamujących się strugach pomarańczowoczerwone drzewa drżały jak poruszane wiatrem płomienie. Jaskrawe światło przyprawiło Szewcowa o ból w skroniach.
— Porzucasz… — powiedział Promień.
Szewcow drgnął. Odpowiedział machinalnie:
— Tak.
Potem zapytał:
— Skąd wiesz?
Widzący kiwnął głową.
— Wiem wszystko… porzucasz… przyjdą inni…
W jego oczach poprzez migotliwą poświatę zabłysły świetliste iskierki. Szewcow pomyślał: „Z powrotem, jak najprędzej z powrotem!” — i nie mógł postąpić kroku naprzód. Myśl zgasła, umknęła. Iskierki przyciągały, wabiły jak głębia… Obrazy, powstałe w różowej mgle, były dziwnie znajome. Szewcow ujrzał system Syriusza — dwie gwiazdy i trzy planety — zobaczył satelitę obok jednej z planet. Potem satelita rozpalił się i Szewcow domyślił się, że widzi odbicie własnych myśli. Tak, to były jego myśli, przypuszczenia, wątpliwości, rachuby, formuły, schematy… Różowa aureola zaczęła się kurczyć jak cień statku przy wschodzie Syriusza Wielkiego. Widzący uśmiechał się zagadkowo. A może Szewcowowi tylko zdawało się, że się uśmiecha.
— Wiem… — powtórzył Promień.
Szewcow rozumiał teraz: oczywiście, wie. Widzący czytał myśli. Długo milczeli. Upalny, skwarny wiatr niósł zapach mięty.
— Ludzie… krótko żyją… — powiedział w zamyśleniu Widzący Istotę Rzeczy. — Zawsze w drodze…
— Krótko — zgodził się Szewcow. — Lecz my się nauczymy żyć długo. My dopiero zaczynamy swoją drogę.
— Idź… — powiedział Promień. — Będę patrzał…
Szewcow skinął głową.
— Żegnaj. Odejdź ku drzewom.
Było mu trochę przykro (nie chciał się do tego przyznać przed samym sobą), że Promień tak lekko się z nim rozstaje. Mignęła myśclass="underline" „Znowu stosuję nasze pojęcia… Przecie kilka dziesięcioleci dla widzących jest niczym, w każdym razie — bardzo mało”.
— Żegnaj — powiedział Szewcow.
Widzący odszedł na bok, znikł w promieniach Syriusza Wielkiego. Szewcow wspiął się po trapie, obejrzał się. Dookoła statku rozciągała się rozpalona gleba. Biała kula powoli szybowała w stronę lasu. Zdawało się, że i ona wiedziała: statek zaraz odleci…
— A potem — ciągnął Szewcow — wszedłem do kabiny nawigacyjnej i włączyłem silnik jonowy. Przyrządy ożyły, statek zadrżał pod wpływem przedstartowej wibracji — uświadomiłem sobie, że od tej chwili zaczyna się mój powrót do naszego świata. Tam, za burtą, był świat obcy. Tutaj natomiast był mój świat, nasz świat. Mądry, śmiały, potężny.
Uniosłem „Szperacza” nad polaną. Włączyłem wzmacniacze teleekranu. Obok drzewa — jego spiralnie skręcony pień był podobny do cielska olbrzymiego węża — stał Promień. Jak zawsze uśmiechał się tajemniczo. Nie mógł mnie słyszeć, powiedziałem jednak:
— Życie nasze jest krótkie. Spędzamy je zazwyczaj w drodze, ale nauczymy się żyć dłużej. Jednakże i wówczas będzie ono wydawać się nam krótkie, ponieważ będziemy zawsze dążyć naprzód drogą, której nie ma końca. Dlatego właśnie człowiek stał się Człowiekiem…
Łański podszedł do okna. Głos Szewcowa ledwo dochodził przez narastający szum wszechświata. Łański słyszał i nie słyszał tego głosu. Myślał o statku Szewcowa, lecącym gdzieś w odległości milionów kilometrów od Ziemi. Przed nim długa, pełna niebezpieczeństw droga. Przed nim to, co Tessiem nazwał „problemem Widzących Istotę Rzeczy”. Kiedy problem ten zostanie rozwiązany?… Czy ludzie staną się starszymi braćmi Widzących Istotę Rzeczy?… Właśnie starszymi, gdyż ich doświadczenie i wola, ich przeszłość i teraźniejszość dają im to odpowiedzialne prawo.
…W krągłym wycięciu okna świeciły niezliczone gwiazdy. Wydawało się, że ich promienie pukają do okna: „Widzisz, człowieku, ile nas jest. Nie starczy twego czasu, aby policzyć wszystkie…” Było ich rzeczywiście dużo. Nawet między gwiazdami niebo migotało, jak gdyby w jego bezdennej głębi kryły się miriady świateł, niedostępnych oczom człowieka.
Niekiedy ognista linia meteoru przecinała niebo, czasem podobne do dymu obłoki zasnuwały gwiazdy, lecz widmowy błysk meteoru natychmiast roztapiał się w nocy, wiatr zaś przytłaczał chmury ku Ziemi. Niebo pozostawało takim, jakie było — olbrzymim, niezmiennym, majestatycznym.
„Ludzie określali sztukę według swoich wymiarów — myślał Łański. — Oto miłość… Dwoje ludzi kocha się — ileż na ten temat napisano książek, wyrzeźbiono posągów, stworzono utworów muzycznych… We wszystkich czasach i na każdą okoliczność. Znalazły się tu zemsta, skąpstwo, odwaga. Analiza namiętności osiągnęła mikroskopijną dokładność. A teraz mam wrażenie, że sztuka będzie musiała zmienić mikroskop na teleskop. Inne są dzisiaj wymiary ludzkich namiętności.
Kosmos to zbyt wielki teatr, by wystawiać tam stare dramaty. Kosmicznym wymiarom sceny muszą odpowiadać kosmiczne wymiary wydarzeń, zamiarów, dokonań. A może się mylę? Przecież i w epoce gwiezdnej będą istniały miłość i zazdrość, odwaga i tchórzostwo, szczodrość i skąpstwo… Cóż, w strumieniu wodnym każda cząstka porusza się dowolnie, a mimo to wszystkie razem płyną w jednym kierunku. Podobnie ludzie: mogą zajmować się swymi sprawami, mogą być pochłonięci przez własne namiętności, lecz wszyscy razem podążają ku gwiazdom. A więc i sztuka powinna, wyprzedzając ich, dążyć ku gwiazdom.