Spotykało się również skupiska pyłu mniej zagęszczone, niedostrzegalne. Jak drapieżnik czatujący na ofiarę kryły się one w mroku Świata Gwiezdnego, nie zdradzając niczym swej obecności. Statek, który znalazł się w takiej chmurze — ginął. Cząsteczki pyłu, stykając się ze statkiem lecącym z szybkością podświetlną, zżerały poszycie burt, wgryzały się coraz głębiej i głębiej — i nic już nie mogło zapobiec katastrofie.
Korozja pyłowa pokrywała statek siecią drobnych ranek stopniowo pogłębiała je, zamieniała w złośliwe wrzody, drążące powłokę statku… Niekiedy skazany na zagładę statek próbował bronić się — zmniejszał szybkość. Jednak zmniejszenie szybkości podświetlnej, nawet przy dużym obciążeniu — wymagało miesięcy. Korozja pyłowa, po strawieniu tytanowego pancerza burt, przenikała do komór silnikowych. Agonia następowała od razu. Tak zginął statek kosmiczny „Poryw”. Kapitan przekazał na Ziemię ostatnie słowa pożegnania i raport z wyliczeniami określającymi korozję pyłową. Kapitanowie niekiedy postępowali odwrotnie, zwiększali prędkość do granic wytrzymałości, mając nadzieję szybszego przedarcia się przez skupiska pyłu. Lecz wraz z szybkością wzrastała jednocześnie siła czarnej kurzawy. Tak zginęła ekspedycja, która wystartowała ku Syriuszowi na dwóch statkach — „Caravelle” i „Newa”.
— Wysłano mnie w ślad za „Caravelle” i „Newą” — opowiadał Szewcow. — Ściślej mówiąc, sam o to prosiłem. Udało mi się wynaleźć środek zabezpieczający przed czarnym pyłem. Trzeba było przeprowadzić doświadczenia. Zazwyczaj w takich wypadkach wykorzystuje się rakiety bez pilotów. Wówczas jednak doświadczenia mogłyby się przeciągnąć zbyt długo; tymczasem czarny pył niszczył statki, warto było ryzykować. Zdołałem tego dowieść i wyleciałem ku Syriuszowi na statku doświadczalnym. Nazywał się „Szperacz”. Muszę przyznać się, że nie byłem zbyt pewny skuteczności swego wynalazku, wszystko bowiem opierało się głównie na wyliczeniach teoretycznych. Problem czarnej kurzawy zaczynano dopiero badać, często trzeba było opierać się na domysłach. Pragnąłem jak najprędzej spotkać się z czarnym pyłem; liczyłem na to, że zdążę skorygować ewentualne błędy w swoich obliczeniach…
Szewcow uśmiechnął się smutnie.
— Nie. Nie chodzi tu o wiek, chociaż wówczas byłem znacznie młodszy. Po prostu leciałem sam. Urządzenia ochronne i aparatura do doświadczeń ważyły sporo. Nawet wyposażenie jedynego pilota zostało znacznie ograniczone. Powiedziałem sobie: „Sam — to sam, wielkie rzeczy!” I omyliłem się. Proszę mi wybaczyć, nie tęgi ze mnie narrator. Lecz proszę sobie wyobrazić, co wówczas przeżywałem. Mijały dnie, tygodnie, miesiące… Poła elektromagnetyczne utrudniały, później zaś w ogóle uniemożliwiły łączność radiową z Ziemią. Byłem sam, zupełnie sam. Bardzo odczułem ciężar samotności, proszę mi wierzyć.
…Szewcow przyzwyczaił się już do samotności. Przyzwyczaił się do tego, że w kabinie nawigacyjnej stoi puste krzesło szturmana. Przestał dostrzegać wolne miejsca w kabinie ogólnej. Niekiedy jednak męczyło go pragnienie rozmowy; przemawiał do silnika jonowego, do przyrządów, do książek… Nie odpowiadały. Głos posiadał jedynie mózg elektronowy. Szewcow nie lubił tego głosu — suchy, pozbawiony ludzkiego ciepła.
Mimo to regularnie cztery razy na dobę Szewcow podchodził do połyskującej szarym lakierem maszyny i wystukiwał na klawiszach pytanie. Zapalały się czerwone ogniki kontrolnych sygnałów. Wydawało się, że maszyna unosi powieki, i dziesiątki jej oczu wpatrują się w człowieka bacznym, przenikliwym spojrzeniem. Po namyśle mózg elektronowy odpowiadał, skandując każdą sylabę:
— Czarnego pyłu nie ma. Koncentracja gazu międzygwiezdnego…
Szewcow szybko wyłączał aparat. Interesowała go wyłącznie czarna kurzawa. Po sześciu godzinach podchodził znowu. Zapalały się czerwone oczy — sygnały i beznamiętny głos informował:
— Czarnego pyłu nie ma…
Czas dłużył się — wlókł się, pozbawiony dnia i nocy, jedynie umownie podzielony na godziny. Niekiedy ogarniało Szewcowa uczucie panicznego lęku. Zaczynało mu się nagle wydawać — że oto zaraz — właśnie teraz! — nastąpi coś, czego nie da się już naprawić. Schodził na dół do silników.
Maszynownia podobna była do głębokiej studni oplecionej pajęczyną trapów. Wzdłuż osi studni biegła masywna rura — elektromagnetyczny akcelerator jonowy. Rura wydzielała błękitnawe światło. Świeciła się również maszynownia, jej ściany — żółto, trapy — czerwono, tablice przyrządów — zielono. Lampy były tu niewidoczne — ultrafioletowe. Włączały się rzadko. Lakiery jarzeniowe, którymi wszystko w komorze było pokryte: akcelerator, ściany, trapy — wchłaniały promienie ultrafioletowe i potem długo świeciły się w ciemnościach. Nawet w wypadku awarii z dopływem prądu w maszynowni było widno.
Szewcow długo przesiadywał w tym miejscu. Błękitne promieniowanie akceleratora mieszało się z żółtym światłem ścian; wydawało się, że samo powietrze w komorze silników świeci się przezroczystym, zielonkawym płomieniem, pociętym czerwonymi wężykami trapów.
Równomierny szum motorów działał uspokajająco. Szewcow wracał na górę do kabiny ogólnej, do stołu kreślarskiego. Pracował wiele, projektował nowy statek międzyplanetarny…
Mówiąc o tym projekcie, Szewcow z entuzjazmem zaczął podawać techniczne szczegóły. Łański nie przerywał. Milczał i myślał o czym innym. Myślał o tym, że podobnie jak Epoka Odrodzenia, która dała znakomitych mistrzów sztuki, epoka, w której żył Szewcow, dała wielkich budowniczych statków kosmicznych. Należałoby nazwać ich artystami, ponieważ, w stworzone przez siebie statki — w każdą linię, w każdy najmniejszy detal — wcielali nie tylko najdokładniejsze obliczenia, lecz również natchnioną sztukę, rozmach twórczy.
„Rzeźba może trwać tysiąclecia — myślał Łański. — Statek międzyplanetarny starzeje się w ciągu lat trzydziestu. Różne są losy dzieł rąk ludzkich… Właściwie nie. To, co konstruktor wcielił w swój statek, nie zniknie i po trzydziestu latach. Ono po prostu powtarza się w nowym, jeszcze lepszym statku. Żadne — istotnie wielkie — odkrycie nie ginie. Tak w sztuce, jak i w technice…”
Światło mknie z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Lecz myśl na pewno jest szybsza od światła. W tym momencie Szewcow pomyślał niemal o tym samym, co i Łański.
— Tu, przy stole kreślarskim — mówił dalej Szewcow — nie doznałem uczucia samotności. I nie tylko dlatego, że byłem pochłonięty pracą. Nie, nie o to chodzi. Aby rozwiązać zadanie (projekt zaś to są setki powiązanych z sobą zadań), musiałem sięgać nieraz do podstaw, do pierwszych sztucznych satelitów, do pierwszych rakiet kosmicznych… Analizowałem, porównywałem, wyłuskiwałem lepsze rozwiązania, niekiedy nawet sam dyskutowałem z sobą… Obok mnie — jakkolwiek niewidoczni — byli ludzie; doradzali, ostrzegali, sprzeciwiali się… Jeśli w takich chwilach myślałem o czarnej kurzawie, to tylko ze złością. Przeszkadzała naszym statkom. Mogła zniszczyć i ten statek, który kreśliłem na watmanie… Czarna kurzawa! Co sześć godzin włączałem mózg elektronowy. Migocąc lampami kontrolnymi, aparat opracowywał zapiski przyrządów i odpowiadał mi swoim metalicznym głosem: „Czarnego pyłu nie ma…” Aż pewnego razu… Dziwnym zrządzeniem losu stało się to w dzień moich urodzin…
Szewcow nerwowymi krokami przemierzał kabinę ogólną „Szperacza”.
Błękitny plastyk, pokrywający podłogę, głuszył ciężkie kroki. Przeciążenie (statek leciał z przyśpieszeniem) podwajało wagę — i każdy ruch wymagał wielkiego wysiłku. Szewcowowi wydawało się, że pokonując opór wody, przesuwa się po dnie niewidocznego oceanu. Stopniowo przyzwyczaił się do stanu przeciążenia.