Выбрать главу

– Rozmasować ci goleń? – zapytał. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem.

– Odpieprz się! – fuknęła, podnosząc się z trudem i otrzepując.

Schodzili w dół, wiedząc, że brną w pułapkę. Nie miał odwagi powiedzieć, że skręcił przypadkowo i że właściwie należałoby wrócić na grań, by w gęstniejącym mroku i mgle kontynuować poszukiwania i tak skazane na niepowodzenie.

Wkrótce Sheilla wyprzedziła wszystkich. Była w świetnej formie. Przez chwilę podziwiał, jak sprawnie zsuwała się po zboczu. Techniki chodzenia w głębokim śniegu nauczyła się od niego. Wcześniej, zanim on zaczął torować dla nich drogę, nie umiała tego. Czasami zastanawiał się, jak sobie radziła wcześniej. Nagle jednak potknęła się o coś ukrytego pod zdradliwą powłoką i upadła na twarz. Przez chwilę się nie ruszała.

Zaraz był przy niej. Podniósł ją. Odzyskała już przytomność.

Całą twarz miała umazaną krwią z rozbitego nosa. Szlochała, dławiła się cieknącą krwią i często pluła.

Tym razem Marsha zdjęła worek z pleców i wyjęła bandaż. Krwotok udało się powstrzymać, ale nos bardzo jej napuchł. W pniak, który czekał na nią od lat, trafiła akurat twarzą.

Niedługo potem Marion, widocznie osłabiona poprzednim upadkiem, ponownie straciła równowagę i znów z krzykiem runęła w śnieg. Z trudem ją wydobyli, bo jej stopy wsunęły się głęboko pomiędzy ścięte pnie. Tym razem krew przesiąkła przez odzież.

Trzy poważne upadki na jedno zejście to zbyt dużo… – pomyślał. Dalej schodził, podtrzymując Sheillę, zaś Marsha pomagała iść Marion. Przypadkiem trafili na przecinkę, co ułatwiło schodzenie.

Dno doliny pokrywała idealnie gładka warstwa śniegu, nie pozostawiająca złudzeń, że skrywa coś obiecującego. Don znów czuł lekkie mdłości oznaczające, że ilość glukozy we krwi spada i może grozić nowy kryzys. Ściemniło się już prawie całkiem.

– I co teraz?… – w pytaniu Marshy nie zauważył poirytowania, tylko znużenie.

Obecnie, na granicy kompletnego wyczerpania, przedzieranie się przez tę długą, niknącą we mgle dolinę nie miało sensu.

– Spróbujemy przespać w jamie śnieżnej – tylko tyle mógł zaoferować zamiast suchego noclegu i ciepłej strawy. Był przygotowany na zwykłą eksplozję wściekłości i krzyku. Jednak wszystkie trzy uwaliły się bez słowa na folię termoochronną i biernie obserwowały jego poczynania. Marsha usiadła, zdjęła rękawiczki i uważnie oglądała zbielałe palce. Marion kiwała się rytmicznie, obejmując potłuczone golenie. Twarz Sheilli skrywał opatrunek. Zasłaniała go dłońmi. Zaczął się wyścig z postępującym wychłodzeniem organizmów.

Wykopanie jamy w śniegu nie było prostą sprawą, gdyż najpierw należało przedostać się przez warstwę lotnego, sypkiego jak mąka, pyłu. Don miał łopatę, znalezioną na jednym z noclegów. Niebyła wprawdzie aluminiowa, o jakiej marzył, ale była. Zrobienie styliska wymagałoby przekopania się z powrotem do skraju lasu, wyjęcia piły, wybrania gałęzi i jej przycięcia. Był na to zbyt zmęczony. Kopał więc samą blachą. Pociemniało zupełnie, ale wzrok już się przyzwyczaił. Rosła zaspa odgarniętego śniegu. Pogłębiając otwór, wyrównywał i uklepywał ściany, żeby uniknąć osypywania się śniegu. Dopiero gdy zagłębił się poniżej dwóch metrów, mógł drążyć nieco w bok i formować komorę. Przed oczyma – pojawiły się mroczki, więc wygramolił się z dołu. Podszedł do Sheilli i wyciągnął rękę. Podała mu kolejny, zimny kawałek karmelu. Sheilla tuliła się do Marion, aby tracić mniej ciepła. Marsha nieruchoma siedziała osobno, ale wiedział, że nie jest z nią źle, gdyż nie odniosła żadnych obrażeń.

Mam nadzieję, że nie zdążą zamarznąć – pomyślał.

Drążenie komory było trudniejsze niż drążenie wykopu. Należało to robić uważniej. Starannie ubijał śnieg na sklepieniu. W końcu wyszedł na zewnątrz i skinął na nie.

Marsha zebrała się sama. Jej ortalionowa, połatana kurtka szeleściła na mrozie, jakby była z papieru. Lekko szarpnął za ramię trupio bladą Marion. Sheilla powoli gramoliła się, jej twarz pokrywał krwawy sopel. Marsha nieporadnie złożyła szeleszczącą folię.

– Trzeba ją przenieść na dół – powiedział.

Wspólnymi siłami udało się zwlec Marion w głąb jamy i ułożyć ją na folii. Usiedli ciasno obok niej i usiłowali ogrzać ją ciepłem swoich ciał. Sheilla starała się coś powiedzieć, ale spod bandaża wydobywał się jedynie niezrozumiały szmer, może płakała.

Było już nieznośnie zimno, a w nocy temperatura spadała tu jeszcze niżej. Świadczyły o tym porozrywane mrozem pnie martwych drzew. Dzisiejsza noc nie mogła być wyjątkiem. Don wiedział, że mają niewielkie szansę, aby doczekać świtu. Zbyt płytka jama miała za duży otwór wejściowy.

Wstanie z miejsca było wielkim wyrzeczeniem: traciło się i tę złudną odrobinę ciepła, jaką dawała bliskość ich ciał. Podniósł się jednak i zaczął pogłębiać jamę. Wynosił wykopany śnieg na zewnątrz, aby nieco zmniejszyć otwór wejściowy i ograniczyć utratę ciepła.

Na zewnątrz mgła już opadła. Mrugały zimne gwiazdy i pokazał się księżyc w pełni. Stało się jaśniej. Płuca bolały przy oddychaniu. Splunął: ślina zamarzła. Szykowała się trudna,: mroźna noc.

– Marion nie przetrzyma nocy – powiedziała Marsha, gdy zszedł z powrotem. – Jest półprzytomna.

Skinął głową i wrócił do pracy. Ratunkiem mogła być druga, znacznie głębsza jama. Sheilla owinęła sobie głowę szmatą, aby ograniczyć odmrożenia twarzy. Słabo kiwała się w przód i w tył. Starał się pracować dokładnie, ale słabł coraz bardziej. Wszystko obojętniało. Za którymś sztychem łopata zazgrzytała.

Marsha rzuciła bystre spojrzenie. Don lekceważąco wzruszył ramionami. Nie chciał złudnej nadziei. Lecz wkrótce nie było wątpliwości: w najgłębszej części wykopu odsłoniło się kilka dachówek. Marsha wyjęła z worka świecę – jedną z ostatnich, które pozostały. Mocne uderzenie łopatą i dachówka rozprysnęła się na kawałki, kilka następnych udało się obluzować i wyjąć.

Ukazał się czarny otwór. Niestety, baterie w latarce były przemoczone. Zapalił świecę i zajrzał do wnętrza: głęboko na podłodze walały się jakieś łachy. Uważał, by nie podpalić pajęczyn. Słychać było przyspieszony oddech Marshy. Nie chciał skakać. Musiał więc poszerzyć dziurę, by udało się zsunąć po jednej z belek. Pracował w pośpiechu. Marsha trzymała świecę. Przeciągnął ciało i wgramolił się na belkę, a następnie opuścił na rękach. Rzuciła mu zapałki i podała świecę. Ostrożnie obszedł cały strych – dziur w dachu, oprócz tej, którą sam wybił, nie było. Olbrzymia zaspa śniegu z jednej strony świadczyła, że ktoś kiedyś zapomniał zamknąć okienko. Typ i wiązary dachu świadczyły, że to wiejski budynek, typowy dla tych stron.

Zapowiadał się wspaniały nocleg. Pod grubą pokrywą śniegu temperatura nie powinna spaść poniżej minus pięciu, może ośmiu stopni. Należało się spieszyć, gdyż Marion mogła nie dożyć poranka.

Dostrzegł przewrócone trzy kulawe krzesła, ale nie tego szukał. Wreszcie pod dużą stertą zgniłych szmat czy zbutwiałego siana znalazł krótką drabinę. Przysunął ją i oparł o jedną z krokwi i delikatnie wciągnął do środka półślepą Sheillę. Marsha przytrzymywała świecę. Gdy Sheilla powoli zeszła z drabiny, posadził ją na drewnianej podłodze i podał jej świecę. Przeciągnięcie Marion było znacznie trudniejsze. Kilkakrotnie wątpił, czy zdoła tak utrzymać ją w ramionach, by oboje nie spadli ze szczebli. Dyszał ciężko, gdy za nimi sprawnie wsunęła się do wnętrza Marsha.

Było cieplej – dzięki oddechom i płonącej świecy. Wspólnie z Marshą zaczęli rozgrzewać Marion. Zdjęli z niej koc, w który była owinięta i podartą kurtkę z ortalionu. Otworzyła oczy. Była bardzo słaba, palce miała zbielałe i bezwładne.