Выбрать главу

Potem zajęli się twarzą Sheilli. Zakrwawiony bandaż i opatrunek utworzyły twardą bryłę lodu, trudną do usunięcia. Sheilla nie protestowała, gdy spokojnymi, silnymi pociągnięciami zrywał jedną warstwę zaschłej gazy po drugiej. Twarz miała przemarzniętą. Marshą wyjęła nieco spirytusu. Przemyli nim ranę i oczyścili jej siny i spuchnięty nos ze zlodzonych zakrzepów. Sheilla patrzyła obojętnie, mrużyła duże oczy, gdy drażniły ją opary spirytusu i milczała. Nie bolało ją nic. Ale jutro pojawią się pęcherze i jej śliczna twarz nigdy już nie będzie wyglądać tak pięknie, nawet gdy te wszystkie odmrożenia wygoją się. Oczyszczoną ranę Marshą starannie zabandażowała.

Marion przestała chrupać słodycze i zgrabiałymi rękami próbowała ściągnąć spodnie. Pomogli jej zdjąć podarte, skórzane buty i onuce zrobione ze starych bandaży. Stopy miała trupio zimne. Spodnie trzeba było rozedrzeć gwałtownym szarpnięciem. Wrzasnęła z bólu, ale przyjęli to z radością, bo oznaczało, że nie utraciła czucia w całej nodze. Nosiła grube, męskie kalesony, których nogawki też trzeba było rozciąć i zedrzeć. Znów krzyknęła z bólu. Z paskudnie rozbitej goleni pociekła krew.

Długo nie schodził do pomieszczeń położonych niżej, obawiał się bowiem napotkać tam tego, co zwykle – zamrożonych trupów. Kiedyś jednak trzeba było to zrobić.

Klapa była zabita od dołu. Don miał w worku duży śrubokręt. Spróbował ją podważyć. Śrubokręt nie zawiódł choć nieco wygiął się. Można było już w szparę wcisnąć nogę stołka, a następnie wyłamać klapę. Schody trzeszczały.

Dom był piętrowy, nietknięty, w pokojach stały meble, zauważył też wiele innych, bezcennych przedmiotów. Rzeczy porzucono w nieładzie, jakby mieszkańcy opuścili dom w pośpiechu – Prawdopodobnie po pierwszych wielkich opadach zaraz na początku zimy. Wtedy wszyscy, którzy zdołali, przenieśli się do dużych miast; a ci, którzy nie zdążyli, zamarzli. Trupów nie znalazł, więc prawdopodobnie właściciele wtedy ocaleli. Szyby w dwóch oknach na piętrze i w jednym na parterze były stłuczone. Pod nimi utworzyły się zaspy, od których ciągnął nieprzyjemny chłód przypominający o straszliwym mrozie na powierzchni.

W kuchni na parterze Don znalazł kilka świec. Wrócił do swoich kobiet. Wspólnie sprowadzili słabą Marion na dół. Zamknęli klapę od strychu, gdyż przez dziurę w dachu spływał przeraźliwy ziąb. W kuchni oświetlonej dwiema świecami zrobiło się jasno i przyjemnie. Można było zdjąć kolejną warstwę odzieży. Don poczuł smród potu i brudu.

Musimy cholernie cuchnąć, jeśli czuć nawet na takim chłodzie – pomyślał. W cieple ogarnęła ich senność. Wyczerpani, zlegli pokotem, przykrywając się kocami. Don zaraz zasnął.

– On się już kończy… widziałam takich – Marsha zwróciła się szeptem do dygocącej Sheilli. – Musimy się z tym liczyć.

– W końcu znalazł fantastyczny nocleg – zauważyła Sheilla.

– To przez przypadek. Równie dobrze mogłaś teraz konać w jamie nad trupem Marion.

– Potem tak sprawnie spenetrował cały dom.

– Wierz mi. To jest już prawie jego koniec. On funkcjonuje tylko na nerwach. Jest prawie tak słaby, jak Marion – obie spojrzały na nią.

Don obudził się w ciemności, trzęsąc się z zimna, ale wypoczęty i wzmocniony. Wydawało mu się, że jedna z nich mówi przez sen.

– Co ci jest? – rzucił w ciemność.

– Boli, Boże, jak boli -: Sheilla siedziała skulona i pojękiwała.

– Dobrze, że boli. Znaczy, że się wygoi. Marion dygotała, Marshą mruczała przez sen.

Należało zagrzać wodę. Przeszukał szafki w kuchni. Znalazł duże garnki, a w piwnicy również nieco narzędzi. Udało się nawet otworzyć drzwi wyjściowe, ale natknął się na ścianę zmrożonego śniegu.

Sheilla nadal pojękiwała.

– Spokojnie, mała – powiedział. – Przemyjemy twoją twarz. Palenisko zbudował na strychu, zachowując możliwe środki ostrożności. W mniejszym z garnków zrobił szereg otworów znalezionymi nożycami do blachy. Nie pierwszy raz wykonywał taki piec. Z paliwem nie było problemów: na początek poszło połamane krzesło. Dziura w dachu miała posłużyć za komin. Wypełnił większy z garnków śniegiem i postawił na mniejszym, umieszczonym na desce obitej lakierowaną blachą. Do rozpalenia użył gazety. Zaimprowizowany piecyk więcej kopcił, niż grzał. Dym kierował się ku dziurze w dachu – widocznie na powierzchni zerwał się wiatr.

Chyba zrobi się jeszcze zimniej – pomyślał. Usłyszał człapanie na schodach. W otworze pojawiła się zabandażowana główka Sheilli. W garnku śnieg coraz szybciej topniał; już można było go dosypywać. Sheilla kucnęła obok i wyciągnęła ręce ku ciepłu.

– Umyjemy twój dzióbek – powiedział.

– Coraz gorzej mnie piecze – kiwnęła głową. – Tam chyba dzieje się coś niedobrego pod tymi bandażami…

– Nie mam nic lepszego… Resztę alkoholu wypiłyście przed spaniem. Nie mam nic na odmrożenia. Sądzę, że teraz zrobią się pęcherze. Twoje rany odkazi się wodą.

– Co będzie z Marion?

– Dałem jej alkohol. Powiedziała, że włada stopami, zanim usnęła, i że ją bolą… Więc może ich nie straci – dokładał do ognia kawałki krzesła.

Sheilla dosypała ostatnią porcję śniegu do garnka. Czekali, aż woda się zagrzeje.

– Pilnuj ognia, żeby się coś nie zajęło. Przyniosę więcej garnków – powiedział i poszedł na dół.

Marion zbudziła się, leżała bez ruchu. Aż do połowy łydek jej nogi były lodowate. Próbował pobudzić krążenie w jej stopach. Po kilkunastu minutach przerwał masaż.

Don zaniósł jeden z garnków na górę. Razem z Sheilla zestawili z ognia gar z wrzącą wodą. Ustawił nowy, wypełniony śniegiem. Sheilla pozostała przy piecyku, a on wrócił na dół, do Marion. Woda w garnku powoli stygła.

Gdyby mieć alkohol, chociaż nieco alkoholu… – myślał.

O innym środku rozszerzającym naczynia krwionośne nie można było marzyć. Rozpoczął poszukiwania. Marion zacięcie i milcząco pracowała nad swoimi stopami. Starannie przeszukał półki w kuchni, następnie przeprowadził drobiazgową rewizję szaf w pokojach. Przy okazji znalazł sporo zamrożonej żywności. Poszukiwania w piwnicy były utrudnione, ponieważ w dwóch kątach wznosiły się zaspy śniegu. Wreszcie, w kącie składziku z węglem odnalazł całą skrzynkę wódki. Zabrał do kuchni jedną z butelek.

Marion duszkiem piła zmrożony alkohol. Wyjął jej butelkę z ręki. Etykietka była krzywo przyklejona, ordynarna.

– Nie pij za dużo. Teraz jest to tak zimne, że nie poczujesz, a potem zetnie cię z nóg. Na razie wystarczy.

Miał rację: Marion szybko upijała się. Alkohol rozgrzewał się i działał coraz mocniej.

Don nie zwlekając, wsadził jej stopy do garnka i natychmiast wyjął, uważnie obserwując jej reakcję. Woda była tak gorąca, że parzyła dłonie. Marion nie reagowała. Znowu przywarła do butelki.

Pij, jeśli chcesz – pomyślał. – Albo ci pomoże, albo przynajmniej dłużej nie będziesz rozumieć…

Raz za razem zanurzał jej stopy w wodzie, przy okazji parząc sobie dłonie. Raz, przypadkiem, chlapnął jej na łydki. Wtedy wrzasnęła, dopiero wtedy. Gdy wreszcie jej stopy osiągnęły temperaturę zbliżoną do normalnej, Marion zaczęła wić się z bólu.

– Te cholerne mrówki!… Boli, jak cholera! – mówiła. Don roześmiał się. Nadal trzymał mocno jej nogi i co chwilę zanurzał stopy…

– Gdzie boli? – zapytał. – Palce?… Pięta?…

– Nie wiem. To takie mrówki chodzą… Cholera…

– Potrafisz ruszać palcami? – próbował nawiązać kontakt, wyginając jej palce, ale cały czas bełkotała wyłącznie o mrówkach, które chodzą jej pod skórą. Wypiła już za wiele i zasypiała, mimo że nieustannie wyginał jej udręczone stopy. Gdy zasnęła, wytarł jej stopy i naciągnął spodnie. Były wilgotne, przepocone, cuchnęły wielotygodniowym potem. Marion oddychała równo, jej oddech wionął oparami alkoholu. Zlepione, czarne włosy wiły się wokół twarzy, która miała charakterystyczny, szarawy odcień skóry, zwykle śniadej i łatwo opalającej się, lecz od dawna pozbawionej kontaktu ze światłem słonecznym.